Luty – Marzec 2007 r.
Wyprawa dookoła Sahary !!!!
Część I – Przejazd przez Europę i Maroko.
Przygotowania – prawie półtora roku – do Lutego 2007 r.
Afryka.
Taki mały pomysł.
Ale realizacja nie będzie taka prosta.
Jest nas dwoje – ja i siostra.
Nie udaje się nam znaleźć nikogo chętnego na wyjazd.
Ale po kolei.
Najpierw – zakup samochodu. Szukam go pół roku. Po wielu rozważaniach, poszukiwaniach i emocjach decyduję się na zakup
samochodu Land Rover Discovery. Straszny staruszek. Ale takie było założenie. Kupić coś, co należy wyremontować.
Następnie zabieramy się za jego budowę. Wszystkie nowe elementy stalowe – dzięki zgodzie szefa – robimy razem z chłopakami u nas na hali w Warszawie. Zabawa ta zajmuje prawie pół roku. Następnie wstawiam samochód do Mariusza (vel Cześka), który zmienia jego charakter.
To trwa.
W międzyczasie robimy szczepienia, załatwiamy leki, opracowujemy trasy i uzupełniamy braki sprzętowe.
Dwa miesiące przed wyjazdem – na dołączenie do nas decyduje się Asia.
Miesiąc przed wyjazdem zaczynamy załatwiać formalności.
Przede wszystkim ubiegamy się o wizy. Kosztuje nas to sporo zachodu. Panie w ambasadach (zwłaszcza w francuskiej) nie są w stanie zrozumieć, że jedziemy samochodem i nie mamy lotniczych biletów powrotnych. No cóż – kobiety już takie są.
Ale po wielkich korowodach dostajemy wizy Burkiny Faso, Senegalu (obie w ambasadzie Francji w Warszawie), Gambii i Ghany (w konsulatach honorowych w Warszawie). Niestety – żeby dostać wizę Gambii musimy wylegitymować się dokumentem CDP (Carnet de Passage), a zdobycie go to nie mały koszt.
Dzień wyjazdu – Dzień pierwszy – Niedziela – 04.02.2007 r.
Wreszcie nadszedł ten dzień.
Wszystko już prawie zapięte na ostatni guzik.
Teraz zostaje tylko zapakować wszystko do samochodu.
A to nie małe wyzwanie.
Odnoszę wrażenie, że stara „beemka” była pojemniejsza.
A może po prostu mamy więcej gratów?
Zobaczymy.
Nie mniej – bagażnik mamy zapakowany po dach, a skrzynie ustawiamy w miejscu zdemontowanego jednego tylnego fotela.
No i oczywiście dach. Na dachu mamy cztery metalowe skrzynie, pięć dwudziestolitrowych kanistrów na paliwo
i dwa podobne na wodę.
Dodatkowo na dachu znajduje się drugie koło zapasowe i „kinetyk”.
Przed ostatnimi pożegnaniami spotykamy się jeszcze z panem Markiem Ciszakiem – redaktorem chorzowskiego
tygodnika „Goniec Górnośląski”.
Żegnamy się najpierw z Tomaszkiem, potem z babciami, wujostwem no i rodzicami.
I ruszamy w drogę.
Wyjeżdżamy w Chorzowie na autostradę, którą jedziemy prawie do niemieckiej granicy.
W Polsce nie mamy żadnych przygód.
Docieramy do niemieckiej granicy.
Tutaj wzbudzamy niemałą sensację, zwłaszcza, gdy pogranicznicy dowiadują się, gdzie się wybieramy.
Dzień drugi – Poniedziałek – 05.02.2007 r.
Niemieckie autostrady technicznie są doskonałe. Ale strasznie monotonne. A nasza „Dyskoteka” niespecjalnie nadaje się do jazdy po autostradach. Ciągle odnosimy wrażenie, że stoimy w miejscu. No cóż – nie jest to BMW.
Załamuje się pogoda. Dmie silny wiatr i zaczyna sypać śnieg. Droga robi się bardzo śliska. A na drodze pojawia się
mnóstwo pługów i piasko-solanek (??). Tutaj jakoś drogowcom nie udaje się zaspać. Nie mniej – warunki są na tyle trudne, że decydujemy się na nieco dłuższy postój. Zatrzymujemy się na napotkanym parkingu i ucinamy sobie krótką drzemkę.
Pokrzepieni snem, po półtoragodzinnym postoju wracamy na autostradę. Na szczęście warunki drogowe są dużo lepsze, za to zaczynamy jechać w dużo gęstszym ruchu.
Około 6 rano docieramy do francuskiej granicy.
Po jej przekroczeniu zatrzymujemy się na „romantyczne francuskie” śniadanie. Przynajmniej tak stwierdziła Asia.
Ja tam tego nie zauważyłem, zwłaszcza, że po takim śniadaniu to dopiero zrobiłem się głodny.
Ruszamy dalej.
Francuskie autostrady są nie wiele gorsze od niemieckich. Z tą różnicą, że są płatne. I jest to wielki wydatek – przejazd od granicy niemieckiej do hiszpańskiej kosztował nas ok. 60 Euro. Ale w przeciwieństwie do Polski –
we Francji są autostrady.
Droga jest monotonna. Przed Lyon’em zamieniamy się. Za kierownicą siada Asia. Są to jej pierwsze kilometry zapakowaną
„Dyskoteką”. Jedzie trochę nerwowo i narowiście. Ale po jakimś czasie jej przechodzi i wszystko jest ok.
No może poza tym, że przed Lyon’em zjeżdżamy nie na tym zjeździe co powinniśmy i w rezultacie nieco nadkładamy drogi.
Z drugiej strony – dzięki temu nie musimy wjeżdżać do samego miasta.
Zamieniamy się ponownie i do samego Carcassonne ja prowadzę.
Późnym wieczorem docieramy do Carcassonne i tu zostajemy na nocleg w hotelu F1. To już moja trzecia wizyta w tym mieście i po raz trzeci mieszkam w F1. Fajny, spokojny i schludny hotelik, jak setki podobnych w całej Francji.
Niestety – mieszkanie w nim wymaga nieco przyzwyczajenia. Ale za to cena – nie do przebicia (średnio poniżej 30 Euro za trójkę).
Jedziemy szukać „La Cite”. W nocy prezentuje się niezwykle dostojnie.
Robimy sobie krótka wycieczkę samochodem po uliczkach w rejonie twierdzy, a także starówki. Co ciekawe –
prawie w każdą można wjechać samochodem. Co zresztą czynimy – nie był to jednak zbyt dobry pomysł, uliczki są
wąziutkie a „Dyskoteka” niezupełnie.
Szukamy również miejsca, gdzie można byłoby coś zjeść. Z rozczarowaniem zauważamy, że większość lokali jest już
zamkniętych. A jeszcze nie ma 21. w końcu znajdujemy otwarty lokal, w którym stołujemy się. Niestety – nie mamy
szczęścia – lokal jest przeciętny, a jedzenie – powiedzmy szczerze, niespecjalne.
Po posiłku spacerkiem udajemy się w kierunku twierdzy, ja wyciągam statyw i robimy kilka fotek.
Następnie wracamy do hotelu, gdzie po szybkim prysznicu udajemy się na zasłużony odpoczynek.
Dzień trzeci – Wtorek – 06.02.2007 r.
Plany co do wstawania mieliśmy niezłe.
Niestety – zaspaliśmy.
Obudził nas portier, który na dodatek poinformował nas, że jeszcze tylko przez 10 min wydaje śniadanie.
Więc błyskawicznie zebraliśmy się, Aśka poleciała przygotować śniadanie a ja zapakowałem w międzyczasie samochód.
Pojechaliśmy na zakupy.
Dziewczyny wpadły w szał, gdy tylko zobaczyły skarpetki i inne fatałaszki w markecie.
Ja skupiłem się na zakupie oleju przekładniowego, kompletu wkrętaków (należało jakoś naprawić GPS-a, który w międzyczasie się rozleciał – a nawiasem – Poczet PC-ty nie nadają się do używania w czasie podróży, nie wytrzymują ich trudów,
nie mówiąc już o rajdach off-roadowych, mają chyba jednak lepsze mapy niż te, którymi dysponuję do GARMINa) a także kleju typu POXILIN-a do zaklejenia nieszczelności na dyfrze.
Po zakończeniu zakupów udaliśmy się do La Cite – do tej pory najciekawsza twierdza, jaką udało się nam zobaczyć.
Średniowieczne warowne miasteczko z uroczym zamkiem i surową katedrą. I całkiem konkretnymi murami.
Dziewczynom tak spodobało się to miejsce, że obiecały sobie tu wrócić w przyszłości.
Czas pokaże, ile warte są te obietnice.
Ruszamy w góry. Rzecz jasna – samochodem. Naszym celem jest Andorra. Maleńkie państewko między Hiszpanią a Francją.
Znane z wielkich centrów handlowych i niskich cen. Jedziemy od strony francuskiej piękną, malowniczą górską drogą.
Widoczność jest jednak ograniczona niemalże do zera. Wszędzie mgły i niemalże brak śniegu. Poza sztucznie naśnieżanymi stokami, gdzie królują narciarze. Ze względu na pogodę rezygnujemy z przejazdu widokową górską drogą i przemykamy tunelem.
Docieramy do stolicy. Niestety – z maleńkiego miasteczka stolica – Andorra la Vella rozrosła się niesłychanie.
Urósł także poziom cen – niskie ceny to tylko mit. Robimy tylko najważniejsze zakupy (m.in. papierosy – mogą się przydać, chociaż nikt z nas nie pali) i wracamy do samochodu. Niestety – poza wzrostem gospodarczym wzrosła również w tym kraju liczba samochodów. I to znacząco. W związku z powyższym utykamy na długo w korku. W końcu jednak udaje się nam dotrzeć do granicy. Tutaj niemiła niespodzianka – z ogonka samochodów celnik wybiera akurat nasz. Nasza obładowana „Dyskoteka”
zbyt rzuca się w oczy. A celnik nie mógł się nadziwić, że nic nie wywozimy z Andory. No cóż.
Jest już późny wieczór, prawie noc, gdy docieramy do Seu D’Urgell, gdzie decydujemy się na nocleg.
Wybieramy hotel, meldujemy się, dziewczyny idą za potrzebą (toaletową rzecz jasna) a ja wracam do samochodu i próbuję doszczelnić most. Niestety – bezskutecznie (co okazało się rano – dalej z niego cieknie i coraz mocniej z reduktora).
Jedyne co udało mi się zrobić to uzupełnić olej.
Dzień czwarty – Środa – 07.02.2007 r.
Wstajemy wcześnie rano – o dziwo – udało się nam. Pakujemy się i po krótkim śniadanku ruszamy w drogę.
Dzisiaj mamy mnóstwo km do przejechania. Najpierw kierujemy się na Lleidę i mamy okazję podziwiać piękny kanion rzeczny.
Niestety – jest bardzo wcześnie i siąpi mżawka, więc nie mamy okazji wykonać zdjęć. Ale i tak widoki są pierwsza klasa.
Docieramy do autostrady i kierujemy się na Saragossę a następnie na Madryt. Autostrady są pierwszorzędne i – co ciekawe – tylko niektóre są płatne. Za przejazd hiszpańskimi autostradami zapłaciliśmy niespełna 10 euro. Większość płatnych autostrad w Hiszpanii ma równoległe – bezpłatne odpowiedniki (bezpłatne oznaczane są jako A-x, a płatne – AP-x lub R-x).
Jedziemy sobie po autostradzie, która wije się pośród gór i walczymy z silnym wiatrem. Ja jestem już nieco znużony jazdą
więc zamieniamy się z Aśką. Po kilkunastu km Aśka woła, że tu się dymi. Po otwarciu maski wszystko staje się jasne – rozerwało korek w termostacie i uciekł cały płyn chłodzący. Na szczęście w częściach mam zapasowy korek (tym razem stalowy a nie plastikowy) i przystępuję do naprawy. Podczas gdy ja walczę z uszkodzonym silnikiem za nami zatrzymuje się patrol policji autostradowej. Z samochodu wychodzi dwóch przystojniaków, którymi dziewczyny są wręcz zafascynowane.
Oni oferują nam pomoc – holowanie do najbliższego miasteczka, ale udaje się nam ich przekonać, że wystarczy nam 10 min na naprawę. Co zresztą jest zgodne z prawdą. Po kilku min uruchamiam samochód, żegnamy się i ruszamy dalej (policjanci jeszcze umożliwiają nam powrót na autostradę z łącznika). Niestety – po kilku km auto nam się znowu gotuje, a my nie mamy płynu chłodzącego na dolewkę. A do najbliższej stacji jeszcze ok. 40 km. Co robić? Wlewamy 2 wody mineralne (zresztą gazowane) i ruszamy dalej. W taki sposób, po malutku docieramy do pierwszej stacji, gdzie kupujemy płyn i wlewamy go do zbiorniczka. A przyczyną awarii był zawieszony termostat. Po naprawie jedziemy sobie dalej.
Docieramy do Madrytu. I tu jesteśmy przerażeni ilością i jakością autostrad. Polska może tylko pozazdrościć. My czujemy się jakbyśmy przyjechali z głębokiej prowincji. Ale i tu mamy małą przygodę – na środku obwodnicy Madrytu włącza się kontrolka paliwa, którego zaczyna drastycznie brakować. Z duszą na ramieniu przejechaliśmy kilkadziesiąt km do najbliższej stacji.
Teraz już tylko nocna jazda najpierw w kierunku Cordoby, później Malagi. Za tą ostatnią zaczął morzyć mnie sen, więc na przydrożnym parkingu zatrzymujemy się na krótki odpoczynek.
Dzień piąty – Czwartek – 08.02.2007 r.
Budzimy się i ruszamy w końcu autostradą wzdłuż Costa de Sol do samego Algeciras, do którego docieramy w strugach zacinającego deszczu.
Afryka nie chce nas powitać ładną pogodą. Wjeżdżamy na teren portu i udajemy się na poszukiwania odpowiedniego terminalu.
Kupujemy bilety i podjeżdżamy do odpowiedniej bramki, gdzie dowiadujemy się, że promy są wstrzymane ze względu na złą pogodę.
Zamiast o 6.00 wypływamy gdzieś ok. 8.00. Sam prom jest ogromny. Poza naszą „Dyskoteką” mieści kilkanaście tirów i sporo mniejszych samochodów. A my udajemy się na górny pokład, gdzie z wygodnych foteli mamy okazję podziwiać Gibraltar
i przechyły promu. Ja oczywiście zaczynam panikować. Jak zwykle.
Po ok. 40 min docieramy do Afryki.
Lądujemy w Ceucie. Tutaj właściwie to jest normalna Hiszpania. Poza cenami paliwa, które są podobne do tych w Andorre.
Oczywiście tankujemy do pełna. Dziewczyny wymyśliły jeszcze śniadanie no i w końcu ruszamy w kierunku przejścia granicznego.
Na niebie zaczęło się już przejaśniać. W końcu to ma być Afryka.
Tutaj – prawdziwy Sajgon. Masę różnej maści naciągaczy (my oczywiście również daliśmy się naciągnąć).
Wypełniamy druczki i ruszamy w kierunku przejścia po stronie marokańskiej. Tu się dopiero zaczyna. Najpierw policjant źle nas chyba zakwalifikował bo skierowani zostaliśmy na pas samochodów ciężarowych. Pogranicznik zabrał nam paszporty, z którymi zniknął. Po jakimś czasie wrócił, oddał paszporty i stwierdził, że dwaj Niemcy byli przed nami.
Później – jeden z tych Niemców, na ostrej już bombie utknął u pogranicznika, więc musieliśmy sporo odczekać, aż się pojawili. Planowana łapówka w paszporcie też nie została – co dziwne – przyjęta, za to w końcu pogranicznik ruszył i załatwił od ręki wszystkie formalności. Kolejne okienko to odprawa celna samochodu. Tutaj dwie miłe arabki były znacznie bardziej komunikatywne i sprawne od swojego kolegi. Wypełniły i podpisały odpowiednie druczki i skierowały nas na ostatnią kontrolę. Celnik pozaglądał do bagaży, zdziwił się, ile można w samochodzie zmieścić (to dziwne, bo Arabowie są w tej materii mistrzami) i kazał jechać.
W ten oto sposób wjechaliśmy do Maroka.
Jeszcze na przejściu granicznym załamała się ponownie pogoda. A my wybraliśmy drogę do Tangeru. Po kilku km trafiliśmy na objazd, związany z budową nowej autostrady (w Maroku mają chyba więcej autostrad niż my w Polsce – a my po Afryce chcemy terenówką jeździć). Ruszamy więc górskim objazdem. Jedziemy po serpentynach, wspinając się wysoko do góry, prawie cały czas jadąc we mgle, błotnistymi drogami i mijając ogromne ciężarówki i maszyny budowlane. Przejechaliśmy tak ze kilkadziesiąt km, zanim dotarliśmy do drogi prowadzącej na Tanger. Był to pierwszy sprawdzian naszego samochodu.
W Tangerze znajdujemy serwis Land Rovera, w którym chcemy dokupić części do termostatu. Niestety – mimo szczerych chęci ubawionych naszym widokiem Arabów (auto po objazdowej przeprawie zmieniło barwę na brudno brązową) nie zrobiliśmy żadnych zakupów i ruszyliśmy w kierunku Rabatu. W stolicy Maroka zamierzaliśmy zdobyć wizy mauretańską i malijską.
Na szczęście jadąc autostradą zadzwoniliśmy do ambasady Mauretanii, gdzie dowiedzieliśmy się, że wizę otrzymamy w Casablance.
Zmieniliśmy więc plany i ruszyliśmy pełną parą do słynnego portowego miasta.
Po drodze zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej z nadzieją wymiany waluty. Oczywiście była taka możliwość, ale została uwarunkowana zamówieniem posiłków, a jako, że byliśmy bardzo głodni to skorzystaliśmy z tej możliwości.
Pożałowaliśmy dopiero przy płaceniu rachunku. Kelner wyczarował jakieś kosmiczne ceny a i walutę wymienił po niezbyt korzystnym dla nas kursie.
Kolejna nauczka. Ale takie jest życie.
Późnym popołudniem docieramy do Casablanki.
Dzięki przyjaźnie nastawionemu policjantowi znajdujemy nawet ulicę, przy której znajduje się mauretański konsulat.
I to za pierwszym podejściem, co jest sporym osiągnięciem w 3 milionowym mieście.
Ruszamy na poszukiwanie noclegu.
Najpierw zahaczamy o camping, ale nie znajdujemy tu zrozumienia dla naszych potrzeb, więc ruszamy do centrum
w poszukiwaniu hotelu. Niestety – Casablanka jest bardzo dużym miastem, zdecydowanie większym od naszej stolicy,
a ruch uliczny jest niezwykle zagęszczony i na dodatek – chaotyczny. Jak to na kraj arabski przystało – każdy jedzie
jak chce i gdzie chce. To my też. W ten sposób docieramy po wielu drogowych przygodach do Hotelu do Palais.
Niby dotarliśmy do centrum, ale mam nieodparte wrażenie, że są to slumsy. I to w najgorszym wydaniu.
Dzień szósty – Piątek – 09.02.2007 r.
Gwałtowna pobudka.
Wczesnym rankiem, ok. godz. 7.00 (co jak na wakacje w końcu jest sprawą dość nieprzyzwoitą – jakby na to nie patrzyć), ruszamy do mauretańskiego konsulatu po wizę. Po odczekaniu godziny na czele kolejki udaje się nam dostać do okienka wizowego. Po krótkiej wymianie uprzejmości z wesołym pracownikiem konsulatu zostawiamy paszporty i ruszamy na podbój Casablanki.
Ale zanim zaczynamy poznawać miasto wybieramy się na poszukiwanie warsztatu. Po kilku próbach docieramy do takiego małego warsztatu, gdzie wjeżdżam od razu na kanał. Robimy kontrolę poziomu wszystkich płynów i okazuje się, że tylny dyfer jest ok. Natomiast w reduktorze już prawie nie ma oleju. Dolewamy więc co nieco i sprawdzamy jeszcze stan innych elementów. Cały serwis polegał jeszcze na dolaniu oleju do silnika. Mamy wprawdzie olej w reduktorze i coś zapasu w bagażniku, ale usterka jest. Ale co robić – jedziemy z nią dalej.
Już sam przejazd samochodem przez miasto daje wiele wrażeń. Jest to ogromne miasto. A my poruszamy się na ślepo.
Nie mamy nawet planu miasta. Na szczęście nasz GPS prowadzi nas po naszych własnych śladach. I to wystarczyło.
W ten sposób dotarliśmy do brzegu Atlantyku. Pierwsze co zobaczyliśmy to ogromny meczet Hassana II.
Podobno trzecia co do wielkości świątynia na świecie. Szkoda tylko, że nie wierni nie mogą wejść do środka i zwiedzać.
No cóż – co kraj to obyczaj.
Następnie ruszyliśmy na podbój centrum Casablanki. Tutaj pojawił się dość poważny problem – miejsc parkingowych jest tutaj wprawdzie sporo, ale konia rzędem temu, kto trafi coś wolnego. W końcu jednak zauważyliśmy wjazd do bramy z znakiem parkingu. Trafiliśmy na jedyny do tej pory kryty parking z którego mogła skorzystać nasza „Dyskoteka”.
Umawiamy się na cenę z właścicielem i ruszymy na podbój starej Medyny. Stare część Casablanki to właściwie jeden wielki
„Suk” – bazar. Tutaj każdy coś chce nam sprzedać. Staramy się więc grzecznie i dość stanowczo odmawiać, ale nie jest to zbyt proste. Szwędamy się po wąskich uliczkach wypatrując co ciekawszych miejsc i ludzi.
Ale fotografowanie osób jest bardzo utrudnione – miejscowi nie tego lubią. Przerażeni jesteśmy stanem tego miejsca.
Jest strasznie zaniedbana i zniszczona. Dziwne, zwłaszcza, że Maroko dość mocno inwestuje w infrastrukturę turystyczną.
Ale do Casablanki jak widać to jeszcze nie dotarło. Jaskrawo to widać w zestawieniu z kolorowymi strojami mieszkańców oraz całą bazarową pstrokacizną. Mamy tutaj również okazję przyglądać się wyczynom lokalnych rzemieślników – murarzy, stolarzy, szewców, kucharzy czy rzeźników. Zresztą – kto to jeszcze by zliczył.
Po godzinie 14 docieramy ponownie pod mauretański konsulat. Po odczekaniu w kolejce otrzymujemy nasze paszporty wraz z wizami. Jeden kłopot mniej.
Ruszamy w drogę. Kierujemy się na El-Jadida. Gdy już tu dotarliśmy naszym oczom ukazał się ultranowoczesne wczasowisko połączone z tradycyjną arabską kulturą i bałaganem. Przejeżdżamy przez miasteczko szukając bankomatów. Cóż – proza życia. Pieniądze są jednak wyznacznikiem, także tutaj. Nie zatrzymujemy się. Jedziemy cały czas.
Tym razem kierujemy się na Agadir, ale z każdym km wiem, że tam nie dojedziemy w dniu dzisiejszym.
Raz – jestem już nieco zmęczony, dwa – dziewczyny marudzą, trzy – droga nie jest zbyt rewelacyjna, cztery – zrobiło się już ciemno, a na marokańskich drogach życie zaczyna się chyba po zmierzchu.
Docieramy do kolejnego wczasowiska – Essaouira. Przewodnik zachęcił nas do zwiedzania tego miejsca,
więc zatrzymujemy się tutaj na nocleg. Tyle że znalezienie ciekawego miejsca do spania w przyzwoitej kwocie graniczy niemalże z cudem. Dziewczyny znalazły super apartament za jedyne 1500 dirhem. Niestety – nasz budżet nie przewidywał aż takich luksusów, więc ruszyliśmy na dalsze poszukiwania. Zakończone zresztą pełnym sukcesem.
W hotelu, po przyjemnej toalecie, zasiedliśmy do kolacji.
A przed snem – jeszcze próba Internetu. Pierwszy kontakt z światem.
Dzień siódmy – Sobota – 10.02.2007 r.
Kolejny ranek.
Tym razem bardzo ładny, słoneczny.
Zapowiada się śliczny dzień.
Uświadamiamy sobie, że jesteśmy już prawie tydzień w podróży.
Miasteczko w którym nocowaliśmy, Essaouira, poza przepięknymi plażami ma również stare portugalskie fortyfikacje.
To dzisiejszy pierwszy punkt programu.
Tutejsza Medyna urzeka kolorystyką. Piękne, wąziutkie uliczki i wszechobecne stragany. Jednakże jest tu jeszcze bardzo spokojnie. Zwiedzanie zaczęliśmy wcześniej, niż większość kupców dotarła na swoje stragany. Mieliśmy więc okazję do stosunkowo swobodnego zwiedzania. Co wcale nie uniemożliwiło realizacji zakupów – Asia ma już pierwszą pamiątkę – lokalne pantofle, które zakupiła po ostrych targach.
Po kilkudziesięciu minutach docieramy do fortyfikacji zlokalizowanych od strony oceanu.
Wewnątrz murów znajdują się warsztaty rękodzielnicze. Można swobodnie przyglądać się pracy sprawnych rzemieślników.
Na zewnątrz fortyfikacji szaleje ocean. Mimo bardzo ładnej pogody i niewielkiego wiatru fale z wielkim impetem i hałasem atakują nadbrzeżne skały i lokalne wysepki, a w powietrzu unosi się delikatna mgiełka utworzona z morskiej wody. Ilość armat sugeruje, że podejście do miasta od strony morza nie było możliwe.
Spokojnym spacerkiem wracamy do samochodu, fotografując jeszcze po drodze kilka pozujących kotów.
Jedziemy do Agadiru. Tu robimy ostatnie zakupy, pobieramy pieniądze w Cash-maszinie i tankujemy samochodzik.
A potem ruszamy dalej.
Po jakimś czasie zamieniamy się z Aśką. Teraz ona prowadzi, a ja mam chwilę wytchnienia i zabieram się za pisanie.
Dojechaliśmy do wioski Guelmim. Stoimy na światłach przed skrzyżowaniem i w pewnym momencie podjeżdża do nas dziadek
na motorynce i zaczyna rozmawiać z nami po niemiecku. Wziął nas za Niemców. Po chwili rozmowy – pyta skąd jesteśmy, a gdy mu mówimy, że z Polski – zaczyna wymieniać nazwy polskich miast. To miłe, że ktoś tutaj wie, co to jest Polska.
Zaczyna się ściemniać. Ponownie się zmieniamy za kierownicą i ja jadę dalej. Jest już ciemno, gdy docieramy do Tan-tan.
Tutaj jeden z policjantów, przy którejś z rzędu kontroli, sugeruje, żebyśmy jechali nieco wolniej. Ale nas już nieco goni.
Chcemy dzisiaj dotrzeć jak najdalej. I wjeżdżamy na kamienistą hamadę. Witają nas już pierwsze piaski Sahary.
Późnym wieczorem docieramy do właściwie ostatniej miejscowości przed Saharą Zachodnią. Do Tarfaya’i.
Jest to malutka mieścina. Szukamy hotelu, ale nie jest to takie proste. Coraz bardziej daje się nam we znaki nie znajomość języka francuskiego. Bo mimo bardzo już późnej pory – ludzi wszędzie jest pełno. Dogadując się na migi znajdujemy jedyny chyba tutaj hotelik. A pod hotelem zagaduje nas miejscowy chłopak – niestety po francusku. Dziewczyny poszły zobaczyć hotelik, a przygodny znajomy przyprowadził kolegę znającego angielski.
Dostajemy propozycję noclegu w jego domu, a właściwie w domu jego ojca. W pierwszej chwili, pełni obaw, nie chcemy na to przystać. Ale dziewczyny są tak zdegustowane stanem hotelu, że się zgadzamy. I bardzo dobrze.
Bo będzie o czym opowiadać.
Nasz kolega ma na imię Aziz. Jedziemy z nim do domu jego ojca, gdzie poznajemy całą rodzinę.
A była ona nie mała – głowa rodziny – ojciec, matka, 4 z 7 braci i 1 z 2 córek.
I zaczyna się. Początkowo byliśmy wystraszeni. Ale z każdą chwilą atmosfera się bardzo rozluźniała.
Aziz poczęstował nas pyszną rybą i doskonałą herbatą (będącą mieszaniną zielonej herbaty z miętą – rewelacja).
Ciekawostka – my jesteśmy rozebrani właściwie tylko do koszulek a nasi gospodarze – nie dość że są opatuleni
w kilka warstw ubrań, to jeszcze siedzą pod grubymi kocami. I informują nas, że u nich jest teraz chłodno,
a parę minut wcześniej termometr w samochodzie pokazywał jeszcze 30 0C. Chwilkę rozmawiamy, poznajemy rodzinę Aziza oraz wymieniamy się adresami (a także dogadujemy cenę noclegu) i w końcu udajemy się na zasłużony odpoczynek.
Dzień ósmy – Niedziela – 11.02.2007 r.
Pobudka o 7.00.
Nie chcąc robić kłopotu po cichu się pakujemy, robimy prowizoryczna toaletę (ubikacja w arabskim domu nie zachęca do utrzymywania własnej czystości) i wynosimy graty do samochodu. Zamierzamy się pożegnać i ruszyć dalej.
Nic z tych rzeczy. Ojciec rodziny nie pozwala nam ruszyć dalej bez śniadania. Próbujemy odmówić – nadaremnie.
Wracamy więc do pokoju gościnnego (który w nocy był naszą sypialnią) i zastajemy tam całą rodzinę.
Dostajemy suty poczęstunek składający się z świeżutkich placków chlebowych, całej patelni swojskiej jajecznicy
oraz herbaty i mleka.
Po śniadaniu zostajemy obdarowani przez gospodarzy. I to bardzo hojnie. Ja dostaję turban, Asia – piękną chustę a Gosia pidżamę. Potem dziewczyny jeszcze dostają różne drobiazgi, chłopcy ofiarują także pierścienie.
Jest nam głupio, bo nie byliśmy na tak hojne podarki przygotowani. Nie mając specjalnie pomysłu, czym moglibyśmy się zrewanżować – obdarowujemy ich polskimi sokami, słodyczami oraz płytą CD z polską muzyką, a dziewczyna otrzymała jeszcze od Gosi chustę. I wszyscy byli zadowoleni.
Następnie zaczęły się zdjęcia – Lejla (tak miała na imię siostra Aziza) przyniosła tradycyjne stroje ludowe i dziewczyny zaczęły się stroić. A ja robiłem tylko zdjęcia.
Takie okazje nie zdarzają się często.
W końcu, ze sporym w stosunku do planu opóźnieniem, ruszyliśmy dalej.
Dzień uwidocznił straszną biedę tego miejsca. Tarfaya jest strasznie zaniedbanym i brudnym miasteczkiem.
I do tego bardzo biednym. Poza tym, miasteczko jest swoistego rodzaju cmentarzem wszelkiej maści Land Roverów.
Zresztą – zgodnie z otrzymanymi jeszcze w Polsce informacjami – marka ta jest jedną z najpopularniejszych wśród miejscowej ludności (przynajmniej jeśli chodzi o samochody 4×4, bo wśród osobówek i samochodów dostawczych królują niepodzielnie mercedesy).
Nie jestem w stanie zaryzykować stwierdzenia wieku tych pojazdów, ale wiele z nich jest znacznie starszych ode mnie.
Kierujemy się na główną drogę. A na asfalcie pojawiają się ruchome wydmy piasku. Podejmujemy nieśmiałą próbę wjechania na taką, ale szybko rezygnuję. W końcu mamy jeszcze do przejechania masę drogi, a ryzyko uszkodzenia – duże.
Jedziemy sobie pustynną szosą i spotykamy pierwsze kamele (wielbłądy, rzecz jasna). Pierwsze co robimy – to serię zdjęć.
Dojeżdżamy do osady Tah. Tutaj przebiega umowna granica między Marokiem a Saharą Zachodnią. Dla Marokańczyków właściwie nie istnieje, dla Saharyjczyków – jest bardzo istotna.
Po jakimś czasie dojeżdżamy do El Aaiun (Laayoune). Ładne miasteczko, ale pełne policji, wojska i osobników z napisem UN.
Na wjeździe do miasteczka stoi czerwona brama, a zaraz za nią rozpoczynają się tereny wojskowe.
Kwatera główna wygląda jak mały zamek, ale nie otrzymujemy pozwolenia na robienie zdjęć.
Nie mniej – widać kawałek tej budowli na zdjęciach bramy miejskiej. Przejeżdżamy przez centrum miasteczka, gdzie uzupełniamy zapasy i ruszamy dalej. Podziwiamy jeszcze domy w kształcie półkul i wracamy na pustynię.
Dojeżdżamy do wielkiego portu w El Marsa a następnie mijamy wielkie zakłady przemysłowe. Chyba kopalnie i zakłady przetwórcze minerałów, co sugerowałyby wielkie maszyny górnicze oraz transportery taśmowe urobku (kiedyś w rejonie Huty Katowice pracowały podobne, tyle że tutejsze ciągną się przez dziesiątki km).
Teraz droga ciągnie się cały czas wzdłuż wybrzeża. Wygląda to śmiesznie, bo z jednej strony pustynia pełna piasku,
z drugiej – ocean pełen wody. Dwa przeciwstawne bieguny. Ale nam to daje pewnego rodzaju dozę poczucia bezpieczeństwa.
Poza tym – mamy okazję miejscami podziwiać wybrzeże klifowe, gdzie ocean próbuje się wdzierać głęboko w ląd.
Dojeżdżamy do Boujdour. Tutaj – kolejna kontrola drogowa. No i trafił się jakiś policjant – służbista.
Najpierw dopytywał się o „fishe” (podobnie zresztą jak większość dotychczasowych kontroli), a potem zabrał nasze paszporty i przepadł. W między czasie dołączył do nas żołnierz, który dopytywał się co ciekawego przewozimy.
W szczególności interesował go alkohol i papierosy, a w momencie gdy dowiedział się, że mamy papierosy stało się jasne, że musimy go nimi obdarować – podarowaliśmy mu dwie paczki, a w między czasie wróciły do nas paszporty.
Przed samym wjazdem do miasteczka stoi kolejna brama, tym razem kolorowa i ozdobiona strusiami i rekinami.
Kolejne dziesiątki km kamienną hamadą. Droga staje się już bardzo nużąca. Prawie cały czas jedziemy prosto
w wielkim upale. Droga staje się miejscami nieznośna. Ale jest małe urozmaicenie – po drodze mijamy kilkanaście samochodów na brytyjskich rejestracjach. Więc bawimy się wyprzedzając co trochę któregoś samochodu. Ale zaczyna nam brakować paliwa, więc na pierwszej napotkanej stacji benzynowej (o dziwo są co parędziesiąt km) uzupełniamy paliwo i poznajemy wzmiankowanych Brytyjczyków. Nawiązuję z nimi rozmowę i dowiaduję się, że są uczestnikami rajdu samochodów kupionych za mniej niż 200 Euro. To by się zgadzało bo jadą takimi „trupami” że nie chce się wierzyć. A jedzie ich około 40 załóg
i jako cel wybrali sobie Gambię. Jest więc pewna szansa, że będziemy się jeszcze z nimi spotykać po drodze.
Sam pobyt na stacji benzynowej też jest nie lada przeżyciem – jest to lokalne centrum kulturalno – rozrywkowe,
gdzie spotyka się mnóstwo ludzi. Panuje tu niesamowity bałagan, a zatankowanie samochodu graniczy niemalże z cudem.
Nie mniej – po długim oczekiwaniu tankujemy i ruszamy dalej.
Po wielkich trudach docieramy do rozstaju dróg. Jedna z nich prowadzi dalej na pustynię, w kierunku Mauretanii
i tą wybierzemy jutro, natomiast druga prowadzi do miasteczka Dakhla.
Po kolejnej kontroli ruszamy jakby groblą na półwysep, mijając mnóstwo dzikich kempingów obstawionych głównie francuskimi samochodami kempingowymi.
Ostatnia kontrola drogowa przed samym miastem i tu trafiamy na prawdziwego służbistę. Uparł się i musimy mu dać „fishe”.
Daje nam wzór od któregoś z Anglików i już wiemy co to jest – to kartka papieru z danymi osobowymi.
Znowu jesteśmy nieco mądrzejsi. Wydzieramy z zeszytu 3 kartki papieru i każdy z nas przepisuje dane osobowe.
Oddajemy je uradowanemu urzędnikowi i ruszamy dalej.
Dakhla to spore miasto, a właściwie dwa miasta – stare i nowe. Stare jest to typowe arabskie miasteczko z tego rejonu,
pełne hałaśliwych warsztatów, straganów i ludzi z wszechobecną biedą i brudem, nowe – robi wrażenie typowej dzielnicy willowej w europejskich miastach tylko z nieco odmienną architekturą.
Pierwsza rzecz jaką robimy po przybyciu – to szukanie serwisu dla naszego autka. Dalej bowiem mamy wyciek z reduktora.
Martwi mnie to nieco – ale co robić. Zaczepiamy napotkanego na drodze policjanta i pytamy go o serwis – nie wiele nam pomógł – złapał nam taksówkę, która zawiozła nas do lokalnego serwisu. Tutaj mechanik zobaczył, pokiwał głową, wziął 2 tubki POXILINy i zaczął kleić – skasował nas 15 Euro. Jutro będziemy wiedzieć, czy dało to jakiś efekt.
Wg przewodnika w hotelu Erraha możemy zdobyć informację o sposobie przekroczenia granicy z Mauretanią.
Znajdujemy ten hotel, meldujemy się w nim, ale z informacji – nici. Osoba w recepcji jest wybitnie niekomunikatywna i kompletnie nie zorientowana. Idziemy więc w swoją stronę. A że jest jeszcze stosunkowo wcześnie – ruszamy na podbój miasteczka i lokalnej kuchni (bo w brzuszkach nam już mocno burczy).
Odwiedzamy więc jeden ze „snack bar’ów” jak brzmiała reklama i zamawiamy lokalne specjały – ja jem gorącą kanapkę z mieloną baraniną, Gosia – podobną kanapkę tyle że z kurczakiem, a Aśka – jakieś kalmary. Dodatkowo dostajemy porcje frytek (są tu wszechobecne) oraz całkiem smaczne surowe surówki (które pochłaniamy ze smakiem niepomni ostrzeżeń co do surowych warzyw – w końcu – raz się żyje).
Robi się późno, Gosia wraca do hotelu a my ruszamy na romantyczny spacer.
Niestety – silny wiatr niosący tumany piachu rozwiał romantyzm, więc po krótkim namyśle również wróciliśmy do hotelu.
Dzień dziewiąty – Poniedziałek – 12.02.2007 r.
Pobudka.
Dalej nie wiemy jak mamy przekroczyć granicę.
A moja dolegliwość wymusza lekturę w dość specyficznym miejscu.
Więc spokojnie sobie dogorywam w toalecie wertując kolejny raz przewodnik po Afryce i nagle – znajduję informację, że kontrola graniczna nie znajduje się w Dakhla tylko w Guerguarat – prawie przy granicy z Mauretanią.
Trochę uspokojeni decydujemy się na jazdę w tamtym kierunku.
Gosia jeszcze wpada na pomysł uzupełnienia zapasów wody – idzie do samochodu po puste butelki po wodzie mineralnej i zamierza przy ich użyciu napełnić nasze 2 20 dm3 kanistry. Po 9 dm3 chyba dała sobie spokój.
A ja poszedłem zobaczyć efekty pracy naszego arabskiego mechanika. Niestety – olej cały czas wycieka. Czyli dalej mamy problem. Niech no ja dorwę tego naszego mechanika.
Pakujemy samochód i jedziemy do najbliższej stacji benzynowej. Tutaj – o dziwo jest woda – napełniamy drugi kanister oraz puste butelki. Biedna Gosia się tyle namęczyła. Poza tym – uzupełniamy zapasy paliwa, teraz poza tym co w baku mamy jeszcze 100 dm3 na dachu. Tak na wszelki wypadek. To prawie dwukrotnie zwiększa nam zasięg przejazdu, chociaż z drugiej strony – tak wysoko obciążony samochód zaczyna źle się prowadzić – buja nim na boki i czuć powiększony ciężar. Musimy bardziej uważać.
Ruszamy znowu na pustynię.
Czeka nas ostatni odcinek po marokańskiej stronie. Dzisiaj zamierzamy w końcu dotrzeć do Mauretanii i zacząć prawdziwe zwiedzanie. Bo do teraz jedziemy przecież tranzytem. Jedziemy cały czas pustynią. Na dworze temperatura sięga już 50 stopni C, a w kabinie – mimo że klimatyzacja chodzi cały czas (na szczęście działa) – temperatura przekracza 36 stopni C.
Pomimo upałów brniemy dalej. Samochód ledwo jedzie. I jemu temperatura daje się mocno we znaki.
Co jakiś czas robimy sobie przerwy, by obserwować to, co się dzieje na pustyni. Dzisiaj droga wiedzie nieco dalej od atlantyckiego wybrzeża. Chociaż od czasu do czasu fragment oceanu miga nam przed oczyma. Asia uparła się na fotograficzne udokumentowanie każdego gatunku roślinek. I dobrze – w Polsce takich nie znajdziemy. Podczas obserwacji pierwszej całkowicie piaszczystej wydmy (bo wjechaliśmy w tereny bardziej zbliżone do naszego wyobrażenia pustyni) poznajemy jednego z mieszkańców tych niegościnnych terenów. Między nogami smyknęła nam jaszczurka. Kolorystycznie – była bardzo zbliżona do otoczenia.
W końcu, po kilkugodzinnej jeździe w pełnym słońcu docieramy do granicy. Punkt marokański wygląda jeszcze w miarę cywilizowanie.
Tyle, że wszędzie jest wszechobecna biurokracja. Przejście graniczne od tej strony bazuje jeszcze wyłącznie na księgach.
Jest kilka punktów, w których skrupulatnie odnotowywane są informacje. Na przejściu z Ceutą były przynajmniej komputery.
A tutaj jeszcze chyba taka technika nie dotarła. Po zaliczeniu ostatniego punktu kontrolnego przejeżdżamy koło szlabanu i
koniec. Skończyła się droga a zaczęło pole minowe. Podobno cała marokańsko – mauretańska granica jest zaminowana.
Nie ma to jak bratnie narody. Na szczęście między punktami granicznymi biegnie gruntowo – betonowy odcinek drogi, do przebycia właściwie jedynie przez samochody terenowe. Ale i osobówki próbują. Odcinek ten ciągnie się przez ok. 4 km.
Potem dojeżdżamy do pierwszej budki po stronie mauretańskiej. Jeśli Maroko nie było bogatym krajem, to tutaj widać już okropną biedę. Pogranicznicy mają zielone mundury, ale butów już nie. A ich budki zbudowane są z dykty i kartonów, a uszczelniane szarym papierem i gazetami. Wyposażenie tych budek to stolik, dwa krzesła, łóżko polowe i
wszechobecne księgi.
I ponownie jak na granicy marokańskiej przechodzimy od budki do budki. Najpierw żandarmeria, potem policja, następnie cło, jeszcze ubezpieczenie samochodu i wymiana waluty i po ponad godzinie (straconej) możemy ruszać dalej.
Swoją pomoc zaoferował nam ubezpieczyciel. Chciał nam pokazać swoje biuro w mieście. A przy okazji poprowadził nas do samego Nouadhibou, a nawet na kemping. Jest to pierwsza większa miejscowość w Mauretanii. Jest to miasto zupełnie niepodobne do tych, które widzieliśmy w Maroku. Domy są strasznie szare, brudne, a wszystko wygląda jakby było niewykończone.
Maroko wydaje się znacznie bardziej żywe. Ale to tylko pierwsze wrażenie.
Zobaczymy jak będzie dalej.
Nocleg na kempingu. Wprawdzie mamy pokoik z łazienką (!) ale o ciepłej wodzie można tylko poważyć. Ale w tej klasie cenowej to i tak nieźle.
Koniec części I.
Część II
Autor: Cyprian Pawlaczyk
Uczestnicy wycieczki:
– Joanna Zapęcka
– Małgorzata Pawlaczyk
– autor
– Land Rover Discovery „Dyskoteka”, 1996 r.
Więcej zdjęć z wyprawy:
W MEDIACH O NASZEJ WYPRAWIE – ARTYKUŁ W MAGAZYNIE WYPRAWY 4×4 (04-2007):
ARTYKUŁ W WERSJI PDF:
– strona 1 PDF –
– strona 2 PDF –
– strona 3 PDF –
– strona 4 PDF –
– strona 5 PDF –
INNE NASZE ARTYKUŁY:
CYPIS W MEDIACH