Luty – Marzec 2007 r.
Wyprawa dookoła Sahary !!!!
Część II – Mauretania
Dzień dziesiąty – Wtorek – 13.02.2007 r.
Po wizycie u ubezpieczyciela, u którego – ze względu na brak odpowiednich druków – nie dochodzi do żadnego interesu ruszamy
w drogę. Wracamy się wzdłuż cypla i kierujemy się na stolicę. Zanim jednak udaje się nam opuścić cypel, zatrzymujemy się
na dzikim kempingu. Tutaj dziewczyny zaczynają kolekcjonować muszelki. Na pamiątkę. Bagażnik zaczyna się zapełniać różnego rodzaju skarbami. Kemping zlokalizowany jest w miejscu, w którym występują ciekawe formacje piaskowe.
Wracamy na szosę, która biegnie wzdłuż linii kolejowej. Wzdłuż tej linii biegnie również zaminowana granica z Marokiem, a właściwie z Saharą Zachodnią. Mamy szczęście – koło nas przejeżdża pociąg towarowy. Składa się z 3 lokomotyw i 167 wagonów (przynajmniej tyle doliczyły się dziewczyny). Podobno na tej linii jeżdżą najdłuższe pociągi na świecie.
Kierujemy się na stolicę Mauretanii. Żeby jednak tam dotrzeć musimy pokonać ponad 500 km pustyni. Na szczęście cały czas jedziemy nowiutką szosą. Asfalt wygląda tak, jakby go dopiero wczoraj położyli. Tej drogi nie mamy jeszcze na żadnej mapie.
Nie mniej – jazda jest niezwykle uciążliwa. I bardzo monotonna. Zwłaszcza, że upał doskwiera. Silny wiatr nawiewa tylko piasek na drogę. Pięknie to wygląda.
Co jakiś czas mijamy koczowiska nomadów. Zwykle jest to kilka namiotów, czasem również szałasów i drewnianych bud.
Nic stałego. Cały czas zastanawiamy się, jak ci ludzie dają radę żyć w takich warunkach.
Parę razy – dla rozprostowania zastałych kości – zatrzymujemy się na pustyni. Asia cały czas próbuje udokumentować wszystkie roślinki jakie napotka. Zbiera również próbki piasku.
W pewnym miejscu mamy troszkę szczęścia – trafiamy na dwa osiołki. Mamę i świeżo urodzone maleństwo. Oczywiście – krótka sesja zdjęciowa. Tutaj również mijamy małą karawanę, składającą się z olbrzymiego stada wielbłądów.
Mając już dość monotonni drogi decydujemy się na zjazd do pierwszej napotkanej nadmorskiej wioski. To był dość poważny błąd.
Raz – fatalna droga. Dwa – sama wioska rybacka znajduje się praktycznie na plaży, trzy – zakopujemy się w piasku,
cztery – dopada nas chmara dzieciaków. Myśleliśmy, że jak rozdamy trochę cukierków, to się uspokoją. Nic bardziej mylnego.
Dopiero wtedy się zaczęło. Jakimś cudem udało nam się wyjechać z piachu i opuścić wioskę. Ciekawostka – po raz pierwszy mamy okazję podziwiać murzynów w pełnej krasie – dzieciaki i nastolatki biegają tam całkiem nago. Niestety – w ferworze walki –
nie udaje się nam zrobić żadnego zdjęcia. Na wizyty w kolejnych wioskach musimy się lepiej przygotować.
Po kilkugodzinnej jeździe udaje się w końcu nam dotrzeć do stolicy. Do Nouakchott’u.
Tutaj musimy zlokalizować dwa punkty. Najpierw ambasadę Mali, później punkt noclegowy. Do ambasady trafiamy bez problemu – nasz książkowy przewodnik pokazuje to miejsce bardzo precyzyjnie. Gorzej z noclegiem – ten zabieg zostawiłem do realizacji dziewczynom, co skończyło się jeżdżeniem po całym mieście. Po kilku wizytach w różnych miejscach wybieramy kemping „Nouvelle”. Dostajemy dwa pokoiki i zabieramy się do toalety. Wielkie pranie, mycie, przepakowanie samochodu.
Trwa to wieki.
Następuje chwila wytchnienia. Gosi potrzebny jest odpoczynek, ma swoje „gorsze” chwile (śni jej się Leo na jawie),
a my ruszamy na podbój mauretańskiej kuchni. Ale zanim to nastąpi szukamy miejskiej plaży. To co znajdujemy przypomina raczej wielkie, miejskie śmietnisko. Tutaj – próbując wjechać samochodem na plaże zakopujemy się w piasku.
Pierwsza próba terenowa i taki blamaż. Cóż na przyszłość musimy jeszcze to potrenować.
A jeśli chodzi o mauretańską kuchnię – niestety – nie udaje nam się trafić na nic lokalnego więc posilamy się owocami morza.
Ja jem doskonałe krewetki a Aśka – kalmary.
Dzień jedenasty – Środa – 14.02.2007 r.
Późna pobudka.
I umówiona wizyta w ambasadzie. Składamy wnioski wizowe i ruszamy ponownie na podbój miejskiej plaży. Dziewczyny zajmują się poszukiwaniem
muszli i kamieni, a Aśka również wrażeń w lodowatym oceanie, a ja robię sobie spacer w kierunku wraku statku porzuconego na plaży. Jest to wrak całkiem sporego trawlera rybackiego, a zlokalizowany jest na samej plaży. Ciekawy jestem jak wielki musiał być to sztorm, żeby taką jednostkę wyrzucić na brzeg. Podczas wizyty na plaży mamy okazję przyjrzeć się pracy miejscowych rybaków. Śmieszne – ale ich kutry są niewiele większe od naszych kajaków czy łódek. A oni mają odwagę na takich łupinach wypływać daleko na ocean. Ja bym chyba się nie odważył.
Sama plaża mogłaby być chlubą Nouakchott’u, gdyby została zagospodarowana. A jest to wielokilometrowy pas piasku o szerokości ok. 200 m zasypany śmieciami. Podczas naszej wizyty udało nam się tam spotkać dwie grupki ludzi.
To wszystko. Chociaż z drugiej strony Nouakchott jest miastem pustynnym. Co więcej – jest największym miastem, jakie zbudowano na pustyni. Lokalna ludność może więc mieć nieco dość piasku. Cóż – gusta są różne – a z gustami się nie dyskutuje.
Wracamy na kemping, bierzemy szybką kąpiel, pakujemy samochód i jedziemy ponownie do ambasady.
Malijskie wizy już są wbite w paszporty i czekamy tylko na odbiór dokumentów.
Jeszcze tylko krótkie zakupy i ruszamy na pustynię.
Kierujemy się na północny wschód. Do miejscowości Atar. Ale zanim tam uda nam się dotrzeć czeka nas prawie 400 km jazdy po Saharze. Na szczęście jest to bardzo zróżnicowane 400 km. Nie jest to nudna jazda. Chociaż droga jest prosta niemalże jak stół to jedzie się bardzo przyjemnie. Tylko temperatura zaczyna nam bardzo dokuczać. „Dyskoteka” również chyba ma dość, cały czas się grzeje i pali jak smok. Ale chyba nie jest to specjalne dziwne zważywszy na to, że na dworze temperatura przekracza 60 stopni C. To nasz dotychczasowy rekord. Termometr zatrzymuje się na 62 stopni C., a wokoło nie ma ani odrobiny cienia.
Dobrze, że klimatyzacja działa (chociaż to zbyt dużo powiedziane). W samochodzie mamy przyjemny chłodek – tylko 38 stopni C.
Obserwujemy bardzo zróżnicowany teren. Zmiany dotyczą zarówno ukształtowania terenu, koloru piasku i rodzajów występującej roślinności. Do tej pory Sahara nie pokazała nam jeszcze pazurów. Wprawdzie jest już wszechobecny piach, ale na szczęście jest też odrobina zieleni (czasem wysuszonej na pieprz). Od czasu do czasu zatrzymujemy się, by rozprostować kości. Każde opuszczenie samochodu kończy się mokrą podkoszulką. A piasek jest tak gorący, że parzy stopy przez buty.
Zresztą – powietrze jest tak ciężkie, że opuszczamy samochód tylko wtedy, kiedy jest to konieczne. Szczyt przypada na godzinę 15. auto prawie cały czas się grzeje, a my musimy rezygnować z klimatyzacji i włączać gorący nawiew do kabiny – tylko w ten sposób udaje nam się schładzać silnik. Jazda w takich warunkach jest niezwykle trudna. A to podobno jest tylko pora gorąca.
Przy czym należy pamiętać, że w Mauretanii są tylko dwie pory – gorąca i
bardzo gorąca. Niestety.
Późnym popołudniem na horyzoncie zaczynają pojawiać się góry. Krajobraz diametralnie się zmienia. Temperatura stabilizuje się na przyzwoitym poziomie, pojawiają się wielbłądy i kozy a także pierwsze wioski. Bo do tej pory zdarzały się wyłącznie koczowiska nomadów. A swoją drogą – ile mają ci ludzie determinacji, by próbować żyć w takich warunkach. Godne podziwu.
Dojeżdżamy do rozstaju dróg. Opuszczamy elegancką, wygodną, asfaltową szosę i ruszamy na poszukiwanie wioski Terjit.
Jedziemy kilkanaście km gruntowymi drogami i docieramy do pięknej, malowniczo położonej wioski. Asia widzi w końcu swoje palmy.
I potwierdza, że tak właśnie wyobrażała sobie pustynną oazę. Podziwiamy piękne górskie panoramy, gdy nastaje zmierzch.
W międzyczasie robimy „wielkie zakupy” u ulicznego sprzedawcy pamiątek, dziewczyny ostro się targują i w rezultacie tylko kilka razy przepłacamy (zamiast kilkunastu). Wracamy więc na szosę i docieramy do Ataru.
Lokujemy się wygodnie w hotelu i udajemy się na zasłużony odpoczynek.
A „Dyskoteka” w ogródku stygnie.
Zanim jednak dopadnie nas błogi spokój robię mały przegląd samochodu. Kontrola płynów, wyrównanie ciśnienia w kołach, itp.
Dzień dwunasty – Czwartek – 15.02.2007 r.
Wstajemy dość wcześnie. Szybkie śniadanie i pakujemy samochód.
Wjeżdżamy do Ataru. Typowe mauretańskie miasteczko. Główna ulica to prawie wyłącznie sklepy (w typowo afrykańskim wydaniu).
Robimy zakupy. Napoje, pieczywo prosto z taczki. Jest wesoło.
Kierujemy się do Chinguetti. Zanim wjeżdżamy na gruntową drogę czekają nas kolejne kontrole. Ale z uśmiechem na ustach przechodzimy wszystkie i wyjeżdżamy z miasteczka.
Droga wspina się górską doliną. Dookoła praktycznie tylko kamienie i skały. Krajobrazy piękne, chociaż zupełne odmienne niż te do których przyzwyczajają nas polskie góry. A Gosi coś odbiło – zaczęła pozować do zdjęć. No cóż – Afryka uwalnia w każdym z nas coś innego.
W pewnym momencie droga zwęża się i z gruntowej robi się asfaltowa. Jako ciekawostka – od momentu polepszenia się stanu nawierzchni zaczyna obowiązywać ograniczenie prędkości. A co tam. Część asfaltowa wije się coraz wyżej i wyżej.
A my obserwujemy po bokach głazy, które mogą w każdej chwili na nas spaść. Nie mniej kilka razy się zatrzymujemy
by zrobić kilka zdjęć. Wg książki „Sahara” Michela Palina ten odcinek asfaltowy wybudowali chińczycy w zamian za prawa połowów na wodach mauretańskich. Odcinek jest stosunkowo krótki i jak tylko wyjeżdżamy z kanionu to droga wraca do gruntowo – kamienistej postaci. Jeszcze kilka km dobrze utwardzonej nawierzchni (po której swobodnie można jechać z prędkością ok. 100 km/h) i trafiamy na roboty drogowe. I od tego miejsca do samego Chinguetti droga jest katastrofalna.
Wjeżdżamy do Chinguetti. Tablica informacyjna podaje, że jest to 7 najważniejsze miasto islamu. Cóż – pewnie jest
i święte, ale z miastem to jednak ma niespecjalnie wiele wspólnego.
Pierwsze co rzuca się w oczy to wszechobecny piach. A drugie – to stosunkowo niezły porządek jak na afrykańskie miasteczko.
Udajemy się na spacer. Specyfika tego miejsca polega m.in. na tym, że wszystkie domy są ogrodzone murami zbudowanym z kamienia. Do tej pory nie mieliśmy okazji tego jeszcze zaobserwować. Jak w każdym miasteczku i tu jesteśmy nagabywani przez dzieciaki o słodycze oraz przez ulicznych handlarzy starających się sprzedać cokolwiek. Dzielnie brniemy jednak dalej.
Parkujemy samochód pod Hotelem „Fort Sagan” opisywanym przez wzmiankowanego już Palina. Wybudowany jest on w nowej części miasta. A nas raczej interesuje część starsza, więc robimy sobie spacerek. Gdy docieramy do starszej części miasta spotykamy Achmeda.
Przedstawia się nam jako osoba opiekująca się zbiorami bibliotecznymi miasteczka i proponuje nam swoje usługi jako przewodnika. Chcąc zobaczyć cenne księgi przystajemy na jego propozycje. Ruszamy więc za nim i zaczynamy kluczyć wśród zabudowań starej części Chinguetti. Docieramy do budyneczku sąsiadującego ze starym meczetem. Wprawdzie nie możemy wejść do środka świątyni ale z dachu budyneczku mamy piękny widok. Nie tylko zresztą na meczet, ale na całą osadę. Jedyne co budzi grozę to sposób wejścia na dach tego budyneczku. Poza tym – każdy krok utwierdza nas w przekonaniu, że to może się zaraz całe
zawalić. Na szczęście nic takiego nie następuje. W tym miejscu dobijamy też targu (ustalamy cenę za możliwość zobaczenia jego zbiorów) i ruszamy w kierunku biblioteki. Zanim docieramy Achmed pokazuje nam rozkład zabudowań typowego domostwa.
I pokazuje oryginalny drewniany zamek do drzwi. Wchodzimy do małego pomieszczenia. Siadamy sobie wygodnie na rozłożonych na podłodze matach i nasz przewodnik pokazuje nam swoje zbiory. Księgi wyglądają na stosunkowo stare, są pięknie wydane, oprawione w skórę. Ale stan księgozbioru zostawia pewien niesmak. Książki są mocno zniszczone, wilgotne, z powyrywanymi kartkami.
Noszą nawet ślady ingerencji termitów. Jeśli są to oryginały – to już niedługo nimi zostaną. Po prezentacji jednej z pozycji Achmed dość mocno „nakruszył” kruchym papierem, po czym złożył luźne strony, włożył do skórzanego worka, pozbierał okruchy, które również dorzucił do worka. Przerażające. Zastanawialiśmy się, czy rzeczywiście to są oryginały, czy tylko podpucha dla naiwnych turystów. Jeśli jednak są to oryginały, to sposób przechowywania jest oburzający.
Po prezentacji księgozbioru oraz małej recytacji poezji arabskiej, Achmed zaprasza nas na herbatę.
Początkowo opieramy się, ale on tak usilnie nalega, że przystajemy na jego propozycję. I zaczął się cały rytuał parzenia herbaty.
Pierwsze – przyniesione zostały naczynia – dla 4 osób są to: 3 czajniki, 5 szklanek, patera, pojemniczki z herbatą i miętą.
Drugie – w naszej obecności Achmed zaczyna „myć” naczynia. Mycie to polega właściwie na polewaniu szklaneczek
i czajniczka wodą z dużego czajnika.
Trzecie – na przyniesionej butli gazowej z palnikiem zostaje nastawiona woda do której dosypana zostaje
(po zagotowaniu wody – rzecz jasna) herbata, a następnie jeszcze dołożona jest mięta i cukier.
Czwarte – nalewanie, a właściwie przelewanie parzonej herbaty z czajniczka do szklanek i odwrotnie.
Ta czynność powtarzana jest wielokrotnie. Prawie do znudzenia. A tak naprawdę to do momentu pojawienia się piany.
W momencie, gdy piana już nie opada i jest na wysokość połowy szklanki, Achmed nalewa herbaty do szklanek i nas częstuje.
Herbata jest mocna, aromatyczna i bardzo słodka. Ale o dziwo – doskonale gasi pragnienie.
Cały cykl parzenia i picia herbaty powtarzany jest trzykrotnie – najpierw pije się za życie, później za miłość,
a na koniec za śmierć. Po wypiciu drugiej porcji herbaty Achmed przynosi nam pokazać swoje referencje i proponuję pracę przewodnika przy przeprawie przez pustynię. Informuje nas przy tym, że bez przewodnika nie damy rady przejechać.
Poważnie się nad jego ofertą zastanawiamy, ale nie pasuje nam cena (żądał 200 Euro), termin (wyjazd dopiero na drugi dzień rano) i czas trwania tej imprezy (trzy dni do Kiffy). W między czasie pojawia się kolejny gość – tym razem francuz znający nieźle angielski. Rozmawiamy jeszcze chwilę z gospodarzem, pijemy trzecią porcję herbaty i wracamy do samochodu.
Po drodze zastanawiamy się co robić – czy zaryzykować samotną jazdę przez Saharę.
Pierwsze co robimy – to uzupełniamy zapas palowa. I tu kolejny szok. Podjeżdżamy pod dystrybutor, koło którego siedzi staruszek i macha wajchą pompy ręcznej.
Tutaj dopada nas kolejna grupka dzieciaków. Po rozdaniu kilku garści cukierków dziewczyny zostały obdarowane koralikami, a dziewczyna pozwoliła wykonać zdjęcie – tylko jedno.
Ruszamy w kierunku Ataru. Po dotarciu do punktu kontrolnego decydujemy się na zjechanie z drogi i wjechanie na pustynię.
Będziemy próbować przebić się bezdrożami do miejscowości Tidjikja. Zgodnie z informacjami otrzymanymi od żandarma
na punkcie kontrolnym zjeżdżamy w pierwszą ścieżkę w lewo i potem kierujemy się śladami opon.
Na GPSie nastawiamy najkrótszą drogę po bezdrożach. Urządzenie podaje nam dystans – do celu ok. 260 km.
Wg mapy – jest to ok. 400 km. Może być pięknie. Początkowo jedziemy po skalistej ścieżce i całkiem sporych kamieniach.
Później droga zaczyna wieść po drobnym kamiennym grysie. Jazda idzie nam całkiem dobrze.
Tylko uzyskiwane prędkości (rzędu 15 km/h) są nieco niezadowalające. Kluczymy po pustyni porównując dystans w linii prostej z liczbą rzeczywiście przejechanych km. Wychodzi nam, że na każde 30 km przejechanych zbliżamy się ok. 10 km do celu.
Droga nie jest monotonna. Wije się między skałami, górami. Mijamy jedno obozowisko, potem dwa stada kóz i wielbłądów.
I tak sobie jedziemy. Po przejechaniu ok. 60 km, co zajęło nam tylko 3 godziny dotarliśmy do piachu.
I tutaj po przejechaniu kilku odcinków poddaliśmy się. Możliwość utknięcia w piasku, pośród pustyni, bez żadnej
możliwości komunikacji (polskie komórki nie mają zasięgu w Mauretanii, a CB pozostawało głuche) zmusiło nas do odwrotu.
Sahara pokonała nas po raz pierwszy. Wracamy po śladach zarejestrowanych przez nasz GPS. Gdy późnym wieczorem docieramy ponownie do punktu kontrolnego wzbudzamy pełen politowania śmiech żandarma.
Zaczyna się nocna jazda do stolicy. Chcemy nadrobić trochę straconego czasu. A że droga przez pustynię jest nam znana, a stan jej jest bardzo dobry jedziemy bez większych obaw.
Jedziemy bardzo szybko. Ale po całym dniu zaczyna dawać o sobie znać zmęczenie. Poza tym – udręką są inni kierowcy.
Mają bardzo ciekawy sposób oświetlania drogi – cały czas jadą z wszystkimi możliwymi do włączenia światłami z przodu, nie reagując na mruganie przeze mnie światłami, za to z tyłu pojazdu generalnie nie mają żadnego oświetlenia.
Jest to męczące.
Zjeżdżamy więc z drogi i zatrzymujemy się na pustyni.
Jest pierwsza w nocy.
Czas na małą drzemkę.
Dzień trzynasty – Piątek – 16.02.2007 r.
Po godzinnym odpoczynku ruszamy dalej.
Nocny ruch nieco się uspokoił więc stosunkowo szybko się przemieszczamy.
W pewnym momencie – szlag trafia alternator. Przestaje pracować obrotomierz, a kontrolka ładowania gaśnie tylko na najwyższych obrotach. No i mamy poważne zmartwienie. Do Nouakchott’u jeszcze jest ok. 200 km. Decyduję się na jazdę używając tylko świateł mijania. Lepiej w nocy, niż w gorący dzień. Boję się, że chodzące wentylatory mogą wykończyć akumulator. Dojeżdżamy do przedmieść stolicy. Do samego miasta mamy jeszcze z 50 km. Zatrzymujemy się ponownie na krótki odpoczynek na pustyni i czekamy na świt.
Śpimy około 3 godzin.
Gdy już się obudziłem, mam okazję obserwować świt na pustyni. Jest szary i smutny. Słoneczka nie mamy okazji zobaczyć.
Wszystko dookoła wygląda jak za mgłą. To wszechobecny piasek unosi się dookoła przykrywając wszystko co tylko możliwe.
Ruszamy nerwowo do miasta. Po drodze zaczyna nam świecić jeszcze rezerwa paliwa. Wjeżdżamy między pierwsze zabudowania i brakło nam paliwa. Zatrzymujemy się, dolewamy paliwa z bańki i próbujemy odpalić silnik. Nic z tego – akumulator klęknął.
Zastanawiające, dlaczego tak szybko.
W związku z powyższym decyduję się na naprawę samochodu w tym miejscu.
Zaczyna się cała operacja.
Na szczęście jest jeszcze bardzo wcześnie i chłodno, więc nie jest najgorzej. Wchodzę na dach samochodu, przegrzebuję skrzynie w poszukiwaniu części zamiennych i odnajduję zapasowy alternator (dobrze, że go mam). Następnie zaczyna się demontaż kolejnych podzespołów. Musimy zdemontować obudowę filtra powietrza (przy okazji wymieniam filtr powietrza), kilka przewodów elastycznych i alternator jest jak na dłoni. Jeszcze dwie śrubki j można go wyjmować. Po kilku minutach mamy go zdemontowany.
Tyle, że pojawia się kolejny problem. Cała przekładnia kierownicza jest zalana. Namierzyliśmy kolejną usterkę.
To znaczy – wiemy, że leje, nie wiemy dlaczego ani jak spowodować żeby przestało. Właściwie mamy dwa sposoby –
albo czekamy aż przestanie samoistnie lać (czyli jak wszystko już wycieknie i wyschnie) albo dolewamy płynu i jedziemy dalej. Decydujemy się jednak na ten drugi wariant. Montuję alternator, zakładam pasek klinowy i montuję osprzęt.
Przychodzi czas na próbę. Wsiadam do samochodu i próbuję zapalić. Akumulator na to nie pozwala, więc musimy posiłkować się pomocą z zewnątrz. Na szczęście w skrzyni leżą kable rozruchowe. W międzyczasie dziewczyny robią sobie śniadanko i sprzątają samochód.
Podczas całej operacji bez przerwy zatrzymywali się kierowcy oferując pomoc. Nie specjalnie wiem, na czym mogłaby
ich pomoc polegać, ale jest to bardzo budujące. Podobną usterkę parę miesięcy wcześniej miałem w Warszawie – wtedy nikt się nie zatrzymał. No cóż – co kraj to obyczaj.
Jeden z arabów, zdejmuje akumulator ze swojego pick-up’a i już mamy jak odpalić. Silnik zaskoczył, ale zaczęło coś
niespokojnie stukać i urwał się pasek klinowy. Więc znowu na dach, wygrzebuję zapasowy pasek i powtarzam operację jego montażu.
Teraz mam już chmarę arabskich dzieciaków dookoła asystujących mi w naprawie i coś tam po swojemu komentujących.
A ja robię się bardzo nerwowy. Jakoś nie wychodzi mi praca jak ktoś patrzy mi na ręce. W pewnym momencie zatrzymuje się mercedes i wychodzi z niego bardzo pomocny Arab (przynajmniej w jego mniemaniu). Po założeniu paska i uruchomieniu silnika oczekuje od nas zapłaty. Hmmm. Akurat. Niedoczekanie jego.
Ruszamy dalej. Po dwugodzinnym postoju. Na szczęście udało się nam naprawić samochodzik. Jeszcze tylko tankujemy samochód
i uzupełniamy płyn w układzie kierowniczym i kierujemy się do śródmieścia.
Dojeżdżamy do miasta, gdzie pakujemy się w samo centrum i w środek wielkiego korka. Kolejne wielkie przeżycie.
Wymieniamy walutę, dziewczyny robią zakupy (wracają oburzone, bo jakiś Arab ich naciął na zakupach) i ruszamy na wschód.
Na Aleg. Ponownie jedziemy gorącą pustynią. Droga jest prosta jak stół. Mijamy wiele przeładowanych ciężarówek, którym od gorąca (i zbyt dużej masy) porozrywało opony. Przejechaliśmy kilkadziesiąt km i nagle z silnika gwizd.
Wystraszyłem się, że znowu poleciał alternator. Otwieram maskę uruchamiam silnik i wszystko jasne.
Zatarło się łożysko napinacza paska klimatyzacji. A my stoimy na środku pustyni. Temperatura dochodzi do 55 st.C.
Dziewczyny idą się opalać a ja rozkładam swoje zabawki. Próbuję dostać się do łożyska, ale silnik jest tak gorący,
że poparzyłem ręce. Ubieram więc moją „roboczą” bluzę z długim rękawem (pocąc się przy tym niemiłosiernie)
i zaczynam demontaż. Cała naprawa zajęła ok. 30 min po których z błogością wróciłem za kółko – tu jest tylko 36 st.C.
Dalsza droga upływa nam na spokojnej obserwacji kolejnych osad na pustyni, kóz i cameli (wielbłądów – rzecz jasna).
No i na słuchaniu narzekań Gosi, która błyskawicznie opaliła sobie twarz i marudziła na potęgę. Mijamy kolejne wioski i docieramy do Aleg. Tutaj – wg mapy droga miała się znacząco pogorszyć – a tu niespodzianka.
Nowiuteńka szosa, na dodatek wybudowana przez Niemców. Jedzie się doskonale. W doskonałych humorach docieramy do terenów górzystych.
Robimy sesję zdjęciową. Zapada zmierzch i późnym wieczorem docieramy do Kiffa, gdzie kwaterujemy się w fajnym hoteliku.
Dzień czternasty – Sobota – 17.02.2007 r.
Wstajemy wcześnie.
Chcemy dzisiaj nadrobić wczorajsze straty.
Ruszamy ok. 7 rano.
Niestety – za Kiffa stan dróg zdecydowanie się pogarsza. Mimo, że jest to czarna szosa asfaltowa,
to dużą część drogi jedziemy po piaszczystych poboczach. Zresztą nie tylko my – nikt nie jest w stanie na dłuższym
odcinku prowadzić po takich dziurach. Żaden samochód tego nie wytrzyma, a my po wczorajszym staramy się nieco
oszczędzać „Dyskotekę”.
Na szczęście – jedziemy w pięknym, górzystym terenie, co rekompensuje nam nieco trudy podróży.
Po wielogodzinnej jeździe docieramy do miejscowości Nema. Tutaj – jak nożem odciął – kończy się asfaltowa szosa.
W którąkolwiek stronę by nie ruszyć – wszędzie drogi gruntowe. A co jedna to lepsza.
Przy wjeździe do miasta policjant każe nam zgłosić się na komisariat. Więc pierwsze co robimy – to tam się kierujemy.
Otrzymujemy jednak informację, że szef będzie za pół godziny, więc idziemy na spacer po miasteczku.
Miasteczko zdecydowanie nie jest godne polecenia. Jeden wielki brud, smród i sam nie wiem co jeszcze.
Centrum to wielki piaszczysty plac, od którego rozchodzą się drogi w różnych kierunkach. Pokręciliśmy się nieco,
wzbudzając wielkie zainteresowanie lokalnej społeczności i wróciliśmy na komisariat. Szef właśnie przyjechał,
ale kazano nam czekać. Gosia stwierdziła, że to na pewno za niewolnictwo. Nie mniej – po kilkunastu minutach
czekania zostaliśmy przyjęci i spisani przez szefa, który oznajmił nam, że i tak na przejściu granicznym musimy
dopełnić formalności.
W okolicy Nemy jest ciekawa wioska. Qualata. Niestety – wiodą do niej jedynie nie oznakowane ścieżki przez pustynię.
Nie mniej – dopytując się lokalnej ludności o drogę postanawiamy ruszyć na jej poszukiwanie.
Niestety – nie jest to takie proste jakby mogło się wydawać. Polne drogi, wielokrotnie rozwidlające się w różnych kierunkach umożliwiają właściwie tylko zniszczenie samochodu oraz zgubienie drogi. Pomalutku jednak zdążamy do celu.
GPS podaje nam przybliżone koordynaty. I informację o odległości do wioski w linii prostej.
Kluczymy po pustyni wiele godzin. Późnym wieczorem, gdy widoczność spadła niemalże do zera decydujemy się wrócić.
Na szczęście mamy zapisany ślad na GPS’sie. Sahara pokonuje nas po raz drugi. Wracamy jak niepyszni do Nema i zastanawiamy się co dalej. Decydujemy się jechać już do Mali, z nadzieją, że przyjmie nas przyjaźniej. Tankujemy i ruszamy w kierunku granicy.
Uprzejmy policjant biegnie przed naszym samochodem, by wskazać nam miejsce, gdzie należy zjechać z asfaltowej szosy.
Spodziewaliśmy się normalnej drogi – nic bardziej mylnego. Policjant kieruje nas na boczną, polną drogę i życzy
szczęśliwej podróży. Kiwamy z powątpiewaniem głową – już nas Sahara dwukrotnie pokonała. Chociaż z drugiej strony – mówią do trzech razy sztuka.
Mimo, że pora nie jest jeszcze specjalnie późna, jesteśmy tak zmęczeni walką z pustynią, że w pewnym momencie mówimy dość, zatrzymujemy samochód i układamy się w nim do snu.
Jeszcze tylko spojrzenie w gwiazdy – przepiękne, bezchmurne niebo jest upstrzone milionami gwiazd i wygląda
nieco inaczej niż w Polsce. A że jesteśmy daleko od miast, widać właściwie tylko gwiazdy. Fantastyczne uczucie.
Dzień piętnasty – Niedziela – 18.02.2007 r.
Zaczyna się kolejna niedziela, a kończy się już drugi tydzień podróży.
Nie mogłem sobie tego wyobrazić, że będę kiedykolwiek spał na pustyni.
Pomimo problemów jakie nam sprawia, jest przepiękna, bardzo różnorodna i wcale nie monotonna.
Budzę dziewczyny i ruszamy dalej.
Dopiero świta.
Ale ruszamy wcześnie, bo po wczorajszych doświadczeniach spodziewamy się problemów. A swoją drogą – nikt z nas wcześniej
nie widział jeszcze polnej drogi mającej status międzynarodowej. No cóż – świat pewnie nas jeszcze nie raz zadziwi.
Początkowo droga jest dość szeroka i wyraźnie odcina się od reszty otoczenia. Jadąc po pustyni cały czas staramy się pogodzić dwie rzeczy – zastaną drogę z prezentowanym jej na GPS’sie śladzie. Jest to praktycznie niewykonalne.
Ten błąd popełniliśmy już dwukrotnie – tym razem zmieniamy taktykę. Decydujemy się jechać cały czas najszerszą ścieżką i zobaczyć gdzie dojedziemy. A jak zbliżymy się na stosunkowo niewielką odległość do wybranego punktu
(tu przejścia granicznego, którego nawet nie ma na mapie) to zaczniemy się kierować na niego nawet bezpośrednio –
z pominięciem dróg. Plan dobry, ale czy się sprawdzi – zobaczymy. Nie mniej – kilka razy się gubimy i pytamy napotkane osoby o drogę. Czasem wskazania kolejnych osób są bardzo rozbieżne. No cóż – ale każdy stara się nam pomagać, jak tylko potrafi.
Przejeżdżamy kilkanaście km i docieramy do wymarłego miasteczka. Grupa opustoszałych murowanych domków.
Zatrzymujemy się na odpoczynek. Dziewczyny robią śniadanie a ja przepakowuję górne skrzynie. W rejonie miasteczka natrafiamy na prawdziwy betonowy (na polnej drodze) most nad wyimaginowaną rzeką. No – niech będzie – nad okresową.
Ale koryto wyschniętej rzeki jest imponujące.
Jedziemy dalej polną drogą, obserwując miejscami ni to asfalt ni to beton wyzierający spod piasku.
Zdajemy sobie sprawę, że kiedyś biegła tu dużo lepsza, utwardzona droga, którą jednak zabrała pustynia oraz
gwałtowne opady. Ślady wody na drodze można obserwować nader często – wielokrotnie musimy głębokie rozpadliny objeżdżać.
Po kilku godzinach dojechaliśmy do maleńkiej pustynnej osady – Amourj.
Tutaj postanawiamy rozprostować kości i przyjrzeć się lokalnej społeczności. Doskonały pomysł, zwłaszcza,
że na dzisiejszy targ zjechało się mnóstwo ludzi z okolic. Włóczymy się więc po targu będąc nie lada sensacją.
Napotkany starzec, szczycący się znajomością angielskiego oprowadza nas po targu i pomaga w targach.
Dziewczyny kupują chusty (na ich wymarzone melafy), a ja – typowe lokalne, niebieskie wdzianko (niestety – nie dopytałem się o jego nazwę). Podczas zakupów zostaliśmy otoczeni przez gromadę wesołych dzieciaków, które o niczym innym nie marzyły, jak tylko o tym, by zrobić im zdjęcie. A mi w to graj – w końcu będę miał kilka fotek.
Niestety – natarczywość dzieciaków zmusiła nas do odwrotu. Wsiedliśmy więc w ich asyście do samochodu.
Asia chciała się z nimi podzielić cukierkami – i to był wielki błąd. Jak daliśmy im słodycze to wybuchła bijatyka.
Odjechaliśmy jak nie pyszni – na przyszłość będziemy wiedzieć, żeby słodycze rozdawać pojedynczym dzieciom a nie wielkim grupom.
To jest zbyt niebezpieczne.
Jedziemy dalej.
Nasz elektroniczny nawigator, pokazuje nam w pobliżu kolejną miejscowość – Chaber. Zbliżamy się do niej na 2 km
i postanawiamy zjechać z ścieżki i pojechać na „strzał”. Niestety – strzał był chybiony, nie udało się nam mierzyć
tej wioski. Ale za to po kolejnych kilku godzinach zaczyna się zagęszczać ilość mijanych wiosek, a napotkani mieszkańcy informują nas, że jesteśmy na dobrej drodze do Mali.
W końcu – po wielu trudach docieramy do Adel Bagrou – ostatniej miejscowości mauretańskiej na naszym szlaku.
Wcale nie mała wioska, ale całkiem przez świat zapomniana – mimo posterunku granicznego samochód jest tu wielką
atrakcją, tak więc nasz przejazd zrobił na mieszkańcach niemałe wrażenie, a nas – jak zwykle – dopadła gromadka dzieci.
Kilka dziewczynek wspięło się na zderzak i drabinkę i jechało z nami. A zapytany o drogę bosonogi chłopiec zaoferował się nam pomóc – zaczął biec przed samochodem wskazując nam drogę do posterunku.
Dopełniamy stosownych formalności, rozdzielamy słodycze i podarunki dzieciakom, płacimy wymuszoną przez policjanta łapówkę i ruszamy do Mali.
Przekraczamy granicę, ale do pierwszej miejscowości zostaje jeszcze ponad 50 km. I dalej jest to pustynia.
Włóczymy się samochodem, mając już serdecznie dość. Mijamy kilka malijskich wiosek (zupełnie innych od tych mijanych do tej pory) i po kolejnych dwóch godzinach docieramy do Nara. Wygraliśmy z Saharą – po raz pierwszy.
W Nara poznajemy rozleniwionych policjantów, którzy formalności załatwiają leżąc pod drzewem a także celników.
Krótka rozmowa, wypisanie wielu druczków i możemy wracać do policjantów po paszporty. Na posterunku celnym poznajemy
młodego bambaryjczyka, który na każde pytanie o pomoc sięga po telefon i załatwia sprawę – w ten sposób wymieniliśmy euro i załatwiliśmy ubezpieczenie samochodu.
Ruszamy z Nara do stolicy. Ubezpieczyciel informuje nas, że droga składa się z trzech części – dobrej, fatalnej i bardzo dobrej.
Wyjeżdżamy z Nara szeroką, utwardzoną drogę składającą się z czerwonego tłucznia. Droga umożliwia jazdę z prędkością zbliżoną do 100 km/h. Nam to odpowiada – chcemy jak najszybciej dotrzeć do stolicy – do Bamako.
Jesteśmy już mocno zmęczeni pustynią. Niestety – zgodnie z zapowiedzią droga nagle diametralnie zmienia jakość –
wprawdzie dalej jest z tego samego czerwonego tłucznia ale dziury, wyboje i poprzeczna tarka (swoją drogą ciekawy jestem jak powstaje ta poprzeczna tarka – zmora wszystkich pustynnych dróg) uniemożliwiają jazdę. Nie da się po tym jechać z żadną prędkością. Na szczęście wzdłuż drogi biegnie polna droga po której i tak wszyscy jadą – więc my też – ale prędkość spada drastycznie. Poza tym – zaczyna nam brakować paliwa. A przez ponad 200 km nie znaleźliśmy ani jednej stacji (na szczęście wieziemy swój zapas). Gdy docieramy do Didieni znajdujemy prymitywną stację z ręcznym dystrybutorem. Stacja wydaje się nam mocno podejrzana, więc tankujemy tylko tyle, by móc swobodnie dotrzeć do Bamako.
Przy okazji mamy możliwość podejrzenia nocnego życia. Życie w Mali zaczyna się dopiero po zmierzchu, jak już powietrze
(nieco) ochłodnie. Ale są to prymitywne formy – dla nas Europejczyków nie do zaakceptowania (przynajmniej dla większości) – brak prądu, wody i podstawowych zasad higieny nawet moje dziewczyny odstrasza od stołowania się w lokalnych barach.
W Didieni zaczyna się za to asfaltowa droga więc ostatni odcinek do stolicy upływa bardzo szybko.
Wjeżdżamy na przedmieścia Bamako. Już z daleka widać, że mamy do czynienia z bardzo dużym miastem.
Światła widać już z wielu kilometrów a efekt potęgowany jest lokalizacją miasta. My nadjeżdżamy od północy,
od strony gór, a stolica zlokalizowana jest na nizinie. Piękny widok. Zaczynamy poszukiwania noclegów. Zatrzymujemy się przy kilku hotelach nie mając zbyt wiele szczęścia. Jedyny, który by nas interesował, Djenne, wymagał rezerwacji, a pozostałe były tak obskurne, że szukaliśmy dalej.
Ja jestem już bardzo zmęczony. Przejeżdżam skrzyżowanie prawie na czerwonym świetle i na dodatek wjeżdżam w ulicę pod prąc. Nie uchodzi to uwadze policjanta, który puszcza się pieszo w pościg za nami. Słysząc jego gwizdek grzecznie czekamy co będzie dalej. Każe nam nawrócić i podjechać pod ich uliczny posterunek. Jest trochę nerwowo – ale idziemy z Gosią coś załatwić. Pojawiło się jeszcze dwóch policjantów. Spore problemy językowe tym razem są nam na rękę.
W końcu zaczynamy się wszyscy śmiać, a oni puszczają nas bez żadnych konsekwencji kierując nas na drogę do hotelu.
W końcu trafiamy do hotelu Jamana. Dość drogi, nieco zrujnowany, ale czysty. Bierzemy dwa pokoje,
jemy szybką kolacyjkę (nieodżałowane Winiary) i idziemy spać.
Koniec części II.
Autor: Cyprian Pawlaczyk
Uczestnicy wycieczki:
– Joanna Zapęcka
– Małgorzata Pawlaczyk
– autor
– Land Rover Discovery „Dyskoteka”, 1996 r.
Więcej zdjęć z wyprawy:
W MEDIACH O NASZEJ WYPRAWIE – ARTYKUŁ W MAGAZYNIE WYPRAWY 4×4 (04-2007):
ARTYKUŁ W WERSJI PDF:
– strona 1 PDF –
– strona 2 PDF –
– strona 3 PDF –
– strona 4 PDF –
– strona 5 PDF –
– strona 6 PDF –
INNE NASZE ARTYKUŁY:
CYPIS W MEDIACH