Luty – Marzec 2007 r.
Wyprawa dookoła Sahary !!!!
Część V – Senegal, Gambia i Senegal
Dzień dwudziesty piąty – Środa – 28.02.2007 r.
Zaczyna się ostatni dzień Asi w Afryce.
Smutny dzień.
Zwłaszcza, że dzisiaj w planach tylko ostra jazda do Dakaru.
Droga z Kayes do granicy jest zaprzeczeniem tego co do tej pory widzieliśmy w Mali. Jest to doskonała droga, której Niemcy by się nie powstydziły (chyba nawet została przez Niemców zbudowana – nie zdziwiłoby nas to w ogóle).
Problemy zaczynają się dopiero na granicy. Wjazd do Senegalu jest dość czasochłonny, zwłaszcza, że posterunek policji jest dość mocno oddalony od granicy i tracimy sporo czasu na jego odnalezienie.
Potem już tylko jazda. Początkowo droga jest w niezłym stanie, ale później zdecydowanie się pogarsza. Znowu wygląda jak ser. I tak ciągnie się przez ponad 150 km. Asia dzwoni nawet do Polski, do pracy, żeby dziewczyny spróbowały jej przebukować bilet lotniczy na inny termin, bo mamy obawy czy zdążymy. Na szczęście (a może na nieszczęście) później droga się polepsza, więc późnym wieczorem docieramy do senegalskiej stolicy – do Dakaru. Kierujemy się na dzielnicę Yoff, gdzie znajduje się lotnisko.
Przed odwiezieniem Asi mamy jeszcze czas na wspólną, ostatnią kolację.
Potem lotnisko, pożegnanie …
Zakończył się jeden z etapów podróży.
Dzień dwudziesty szósty – Czwartek – 01.03.2007 r.
Zaczął się pierwszy dzień w ograniczonym składzie.
Po wczorajszych lotniskowych wrażeniach pozwalamy sobie na „labę” – śpimy prawie do godziny 10. Jest to nasz pierwszy nieco luźniejszy dzień od blisko miesiąca. W końcu zmęczenie dało o sobie znać.
No, ale ile czasu można na wycieczce spędzać w hotelowym łóżku?
W końcu udało się nam zebrać i ruszyliśmy na dość późne śniadanie.
A po śniadaniu obudziliśmy naszą dzielną „Dyskotekę” i ruszyliśmy do centrum Dakaru.
Senegalska stolica bardzo przypomina duże europejskie metropolie. Właściwie jest to swoistego rodzaju mieszanka, która jest kompilacją europejskiej architektury i pędu życia z typową afrykańską mentalnością i bałaganem. Dziwne miasto.
Pierwsze wrażenie jest raczej odpychające. Wielka, zakurzona i zaśmiecona budowa.
Dakar nie ma rozwiniętej komunikacji miejskiej i cały transport opiera się na zdezelowanych taksówkach lub jeszcze gorzej wyglądających i przepełnionych busach. Stąd decyzja wjazdu naszym samochodem. Dojazd do centrum, oddalonego od naszego hotelu raptem 10 km, zajmuje nam ponad 2 godziny. To co dzieje się na drogach przypomina nieco to, co widziałem wcześniej w Damaszku i Ammanie.
Pierwsza nasza przygoda to zakup lokalnej samochodowej tablicy rejestracyjnej od przydrożnego handlarza, co wzbudziło takie oburzenie u policjanta, że po kontroli dokumentów postanowił zatrzymać mi prawo jazdy i ukarać mandatem.
Właściwie nie do końca wiem o co mu chodziło, ale musiał dostrzec panikę w moich oczach, bo po kilkunastu minutach przekomarzania oddał mi dokumenty i kazał jechać dalej – to było bardzo nerwowe przeżycie zakończone postanowieniem nie realizowania więcej zakupów w tej formie.
Po jakimś czasie udaje się nam dotrzeć do centrum. Pierwszy charakterystyczny obiekt, widoczny z dużej odległości to minaret wielkiego meczetu. Niestety – poza wielkością nie przyciąga niczym więcej uwagi więc po kilku minutach ruszamy na poszukiwanie wolnego miejsca do parkowania. Znajdujemy takowe na stacji benzynowej nieopodal portu. Wprawdzie obsługa nie wyraża zgody na parkowanie w tym miejscu, ale po chwili daje się jakoś przekonać, więc auto zostawiamy i udajemy się do portu w poszukiwaniu terminalu promów odpływających na wyspę Goree. Znajdujemy takowy. Otrzymujemy jednak informację, że mamy jeszcze sporo czasu do najbliższego promu, więc decydujemy się na spacer po centrum Dakaru. Pierwszym odwiedzonym miejscem jest skwer na Place de L’Independance. Trochę zieleni wśród brzydkich zabudowań. Spacerujemy sobie dalej i docieramy do Pałacu Prezydenckiego.
Nie wiemy, czy taki budynek możemy fotografować, więc pytamy się o to pierwszego napotkanego policjanta. Gdy otrzymujemy zgodę, wykonujemy kilka zdjęć z dużej odległości, co nie ucieka uwadze wartownika przed pałacem, który gestem każe podejść do siebie. Nieco wystraszeni podchodzimy do uzbrojonego wartownika w czerwonym, reprezentacyjnym mundurze, a ten z uśmiechem zaczyna pozować do zdjęć. Znowu uczucie ulgi.
Docieramy do katedry. Architektonicznie przypomina bardziej meczet niż znane nam kościoły katolickie. Nie mniej jest to katedra. Wracając do portu przechodzimy przez jeden z dakarskich bazarów, mijając dziesiątki kolorowych straganów i kupców zachwalających swój towar. Targowisko przypomina nam czasy, kiedy w Chorzowie pracowaliśmy na podobnych. Dawne dzieje.
Wracamy do portu, gdzie prom już czeka. Kupujemy bilety i ruszamy na morską wycieczkę. Po 20 min docieramy do wyspy Goree (wpisanej na listę zabytków UNESCO).
Na wyspie odnajdujemy zupełnie inną Afrykę. Mimo, że dookoła mnóstwo straganów i handlarzy zachwalających towary. Mimo, że pęta się masa żebraków i dzieciaków wyciągających rękę w znajomym geście. To miejsce raczej przypomina starówki chorwackich miasteczek niż to, do czego przyzwyczaiła już nas Afryka.
Spacerujemy wśród wąskich alejek, porośniętych bujnie roślinnością. Podziwiamy kolorowe zabudowania, brukowane uliczki.
Delektujemy się przyjemnym, chłodnym morskim wiaterkiem. Odmienna Afryka. Zupełnie nam nie znana.
Spacerkiem udajemy się na zamek. Po drodze zatrzymuję się przy jednym z ulicznych straganów – widzę śliczną małą gitarkę, którą po krótkich negocjacjach kupuję. Uprzejma Rosalia (bo tak miała na imię sprzedawczyni) prezentuje jeszcze pozostałe swoje specjały, wśród których wybieram sobie typowy, kolorowy męski strój (ciekawy jestem, co powie mój szef, gdy przyjdę tak ubrany do pracy).
Docieramy na zamek. Hmm – zamkiem, to jest on właściwie tylko z nazwy. Na jego szczycie znajduje się jedynie działo, pamiętające czasy jednej z ostatnich wojen. Jest jeszcze dziwna wieża no i panorama Dakaru od strony morza.
Wracamy na stare miasto. Tam jest znacznie chłodniej i przyjemniej. Spacerujemy sobie w dalszym ciągu po zacienionych uliczkach, podziwiając lokalne arcydzieła wystawione na sprzedaż.
Odwiedzamy także muzeum niewolnictwa. Świadectwo niechlubnej części historii tego miejsca – w okresie kolonialnym służyło jako miejsce wysyłkowe niewolników. Muzeum zlokalizowane jest w jednym z miejsc, w których niewolnicy czekali na wysyłkę.
Smutne i pełne refleksji – ku pamięci.
Tutaj czas bardzo szybko nam ucieka więc o oznaczonej godzinie musimy śpieszyć się na prom.
W Dakarze robimy sobie jeszcze krótką wycieczkę do nowoczesnej dzielnicy zlokalizowanej na Cap Manuel. Tutaj próbujemy odnaleźć (wśród wielu innych) polską ambasadę – niestety – bezskutecznie. Po dniu pełnym wrażeń postanawiamy wrócić do hotelu. Ale postanowić a zrealizować – w Dakarze to czynności bardzo odległe. Przez blisko 4 godziny próbujemy pokonać dystans dzielący centrum od naszego hotelu. Gdy w końcu udaje się nam dotrzeć na miejsce – jest już późny wieczór.
Szukamy miejsca na kolację – wybór padł na wietnamską restaurację z bardzo fajną obsługą, swoistym klimatem i smacznym jedzeniem.
Później już tylko zasłużony odpoczynek.
Dzień dwudziesty siódmy – Piątek – 02.03.2007 r.
Wczesna pobudka – nerwowa zresztą.
Ktoś nerwowo puka do drzwi.
Po jakimś czasie udaje mi się podnieść z łóżka, a tu zdenerwowany chłopiec każe mi iść ze sobą, mówiąc, że jest jakiś problem z samochodem.
Szybko się ubieram i biegiem do auta, gdzie został prawie cały nasz dobytek.
Na szczęście – okazuje się, że właściciel placu, na którym postawiliśmy samochód narobił rabanu, ale parę franków rozwiązuje problem.
Mimo, że jesteśmy jeszcze zmęczeni i planowaliśmy dłużej dzisiaj pospać – zaczynamy się zbierać. Śniadanie, pakowanie samochodu i w drogę.
Wyjazd z Dakaru nie jest prostą sprawą. Wygląda to podobnie jak wyjazd z Warszawy. Masa samochodów i średnia prędkość koło 10 km/h. Po jakichś 2 godz. udaje się nam opuścić stolicę.
Nie mamy na dzień dzisiejszy żadnych specjalnych planów.
Jedyne co zamierzamy zrobić, to dotrzeć do jakiejkolwiek nadmorskiej mieściny, zakwaterować się i odpocząć.
Wybór padł na Popenguine. Wjeżdżamy do wioski, na której końcu, prawie przy samej plaży znajdujemy sympatycznie wyglądający kemping. Wynajmujemy domek i po rozpakowaniu rzeczy zabieramy się za naszą dzielną „Dyskotekę”.
Gosia zabiera się za czyszczenie jej wnętrza, co po kilkudniowych próbach przedzierania się przez pustynię stało się już koniecznością, próbuje również przepakować nasze graty. Ja – w międzyczasie – funduję jej mały przegląd – przede wszystkim kontroluję wszystkie płyny a także elementy zawieszenia oraz napędu. Większość czasu jednak spędzam na nalewaniu oleju do kul przednich oraz rozmyślaniu co dopadło przedni most. Niestety – nic mądrego nie wymyśliłem.
Za to spod auta wyszedłem tak brudny, jak górnik po szychcie.
Szybka kąpiel i ruszamy na plaże.
Rozkładamy kocyk i oddajemy się prawie dwugodzinnemu lenistwu. Gosia leży a ja czytam książkę. Potem – próbujemy wykąpać się w Atlantyku, którego wody są niezwykle zimne, a fale skutecznie uniemożliwiają zabawę. Nie przeszkadza nam to spędzić sporo czasu w wodzie. Bardzo przyjemnie spędzony czas.
Po kąpieli, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, urządzamy sobie krótką wycieczkę po okolicznych klifach. Piękne widoki i towarzystwo setek ważek.
Później już tylko kolacja (własnej roboty) i próba odpoczynku, co w tak wysokich temperaturach jest nie lada wyczynem.
Dzień dwudziesty ósmy – Sobota – 03.03.2007 r.
W pokoju, bez klimy, z buczącym wentylatorem.
W takich warunkach wyspać się nie da.
Można więc powiedzieć, że przeleżeliśmy tę noc.
Nie mniej wczesnym rankiem szybko się zebraliśmy i ruszyliśmy do Bandia Reserve.
Jest to sztucznie utworzony park, w którym dzikie zwierzęta żyją w nieco zbliżonych warunkach do naturalnych – nieco, ponieważ park jest otoczony ogrodzeniem, a wewnątrz wytyczonych jest wiele dróg, po których poruszają się samochody terenowe z turystami. My wynajęliśmy przewodnika, z którym przejechaliśmy cały park naszą „Dyskoteką”. W parku żyje zaledwie około 400 zwierząt, 15 gatunków. Największą atrakcją jest para nosorożców, nie wiedzieć dlaczego przez Gosię nazwaną Dinozaurami.
Zbliżyliśmy się spacerem do nich na odległość ok. 15 m (z duszą na ramieniu, co widać na zdjęciu Gosi).
Poza tym mamy okazje zobaczyć żyrafy, krokodyle, małpy (zielone i czerwone – tak je nazywał przewodnik), kilka gatunków antylop, dzikie świnie, żółwie i trochę ptactwa. Dziwne, bo jak na początku opowiadał przewodnik, w parku nie ma zwierząt zjadających inne zwierzęta – widocznie mają krokodyle, które przeszły na wegetarianizm. Cała wycieczka trwała niespełna dwie godziny – nie mniej dostarczyła nam wiele wrażeń. W końcu zobaczyliśmy prawdziwe dzikie zwierzęta.
Szkoda tylko, że Asia już wróciła do Polski – tak chciała zobaczyć zwierzęta, których w Afryce nie mogliśmy nigdzie
znaleźć, aż w końcu znaleźliśmy je ok. 50 km od Dakaru. Ironia losu. W parku rośnie również dość specyficzny baobab, będący szczególnym cmentarzem lokalnych muzyków, czy raczej trubadurów, zwanych Griotami. Byli oni chowani w drzewie, ponieważ wg lokalnych wierzeń pochowanie Griota w ziemi powodowało brak wystarczającej ilości opadów deszczu.
W rejonie parku znajduje się jeszcze jedna ciekawostka – las baobabów. Całość wygląda nieco śmiesznie, chociaż same drzewa są potężne i niezwykle dostojne. Niemniej las ten w żaden sposób nie przypomina naszych, polskich lasów – drzewa rozmieszczone są bardzo rzadko, a między nimi rośnie tylko kępkami trawa. Poza tym – o tej porze baobaby pozbawione są już liści, przez co całość wygląda raczej koszmarnie.
Wróciliśmy do Popenguine i po krótkim odpoczynku udaliśmy się na plażę, dokonać ogromu zniszczeń w naszym naskórku.
Ja również zażyłem kąpieli wodnej w oceanie, którego temperatura nie przekraczała 20 st.C – niby dobrze, ale przy 40 stopni C powietrza jest to dość zimna woda. Dopiero wieczorem okazuje się, co zrobiliśmy tak naprawdę z naszym naskórkiem.
Dzień dwudziesty dziewiąty – Niedziela – 04.03.2007 r.
Wstajemy wcześnie z wielkimi planami.
Pakujemy samochód i ruszamy.
Kierujemy się na Kaolack, gdzie podobno jest drugi co do wielkości kryty bazar w Afryce. Nie udaje się nam go odnaleźć, ale w drodze do miasta mijamy potężny meczet. Jest odmienny architektonicznie od tego co widzieliśmy w Afryce do tej pory.
Przypomina raczej tureckie meczety. Jest również opuszczony i zaniedbany. W przewodniku czytamy, że fundatorem był Saddam Hussein.
Zamiast krytego bazaru znajdujemy potężny plac handlowy, który ani wyglądem ani atmosferą nie zachęca do zatrzymania się.
Mijamy go więc i dojeżdżamy do posterunku policji, kierując się już na Gambię. Tutaj zamiast kontroli bierzemy policjanta na stopa i podwozimy go do jego miejscowości. Droga znowu jest fatalna. Niemniej – po jakimś czasie walki z drogą i jeździe po wyschniętym jeziorze docieramy do Tabakouta, skąd idąc za znakami kierujemy się na Park Narodowy Rzeki Saloum i na miejscowość Missirah. Po drodze trafia się nam kolejny autostopowicz – tym razem pewien staruszek.
W Missirah trafiamy na młodego przewodnika, który oferuje nam krótką wycieczkę po lesie. Musimy jednak wrócić się do punktu parkowego, aby uiścić opłaty. W dobrej wierze opłacamy przewodnika i bilety. I zaczyna się kolejny problem.
Nasz przewodnik nie ma pojęcia o miejscu, w którym jesteśmy, a jedyne co pokazuje nam po drodze to kolonia krabów (nawet całkiem sympatyczne stworzonka). Zabiera nas również do podobnego rezerwatu dzikich zwierząt, jak ten, który zwiedziliśmy pod Dakarem. Ale zwiedzenie rezerwatu wiąże się z uiszczeniem kolejnych (wcale nie małych) opłat.
Zdegustowani wracamy i stawiamy naszemu przewodnikowi ultimatum. Albo nam pokaże obiecane ptaki i małpy, albo rezygnujemy z jego usług (zresztą już opłaconych – więc co to za ultimatum). Wiezie nas w jeszcze jedno miejsce, gdzie my już wycofujemy się. Zostawiamy młodzieńca we wiosce i zdegustowani ruszamy do Gambii, z nadzieją, że tam będzie lepiej.
Pierwsze problemy pojawiają się już po przekroczeniu senegalskiej granicy. Najpierw gambijski celnik robi łaskę, że nas przyjmuję i stwarza same problemy, następnie czekamy długo w kolejce do funkcjonariusza policji, a następnie nasza „Dyskoteka” zostaje poddana drobiazgowej kontroli przez policję. Na zakończenie granicznej przygody, policjant, który rozkopał nasz samochód żąda opłaty – 50 euro, za wstawienie pieczątki do paszportu.
Zdenerwowani ruszamy dalej.
Pierwszy patrol policji na drodze próbuje od nas wyłudzić prezenty. Informujemy, że nic nie mamy, więc dali nam spokój, ale poinformowali, że musimy się wrócić po bilety na prom.
Wracamy więc do punktu sprzedaży biletów, gdzie bileterka z łaską nam sprzedaje bilety.
Gambia coraz mniej się nam podoba.
Przed godz. 18 docieramy do promu. Próbujemy ustawić się w kolejce, ale zostajemy napadnięci przez grupę cwaniaczków.
W końcu z opresji ratuje nas policjant, który karze wyjechać z kolejki i zaparkować pod komisariatem. Tak też zrobiliśmy.
Tyle, że po kilku godzinach stania nic się nie zmienia. W końcu inny z policjantów, imieniem Jusufa, podchodzi do nas i informuje, że jak będziemy tu stać, to w ogóle nie wjedziemy na prom. Po krótkiej wymianie zdań oferuje nam pomoc i rusza w kierunku ochrony. Po jego pierwszej interwencji zostajemy chamsko potraktowani przez ochronę, ale druga interwencja umożliwia nam wjazd na teren portu. Przy czym jest już po godz. 0.00. Za bramą portową czeka nas kolejna niespodzianka – musimy swoje odstać – na prom udaje się nam wjechać dopiero po 5 rano. A z promu zjeżdżamy kilka minut po godz. 6.
W sumie – 12 godzin czekania.
Jesteśmy ciekawi, czym Gambia nas jeszcze zaskoczy.
Dzień trzydziesty – Poniedziałek – 05.03.2007 r.
Po godzinie 6 rano zjeżdżamy w końcu z promu po drugiej stronie rzeki Gambia. Jesteśmy tak wykończeni czekaniem i przerywanym spaniem w samochodzie, że o niczym innym nie marzymy jak tylko o hotelu i wygodnym łóżeczku.
Zastanawiamy się nawet nad przełożeniem spotkania z naszym kolegą Jusufem na następny dzień. Szukamy więc hotelu.
Przewodnik jako rozsądny poleca Bijilo Beach Hotel. Jakimś cudem go znaleźliśmy, ale jak wjechaliśmy „Dyskoteką”
na jego teren, to miny nam zrzedły – jeden wielki luksus. Nie mniej – mamy tak dość, że decydujemy się zobaczyć cennik i pokoje. Po oględzinach jednomyślnie zgadzamy się z Gosią – odrobina luksusu nam nie zaszkodzi (zwłaszcza, że cena nie powala nas z nóg).
Kwaterujemy się, robimy małe przepierki, bierzemy kąpiel i znowu jednomyślnie stwierdzamy, że właściwie zmęczenie nam
już przeszło. Wybieramy się więc na śniadanie serwowane w hotelowym bufecie, gdzie orientujemy się, że hotel jest
okupowany przez emerytowanych Skandynawów – my jesteśmy chyba najmłodszymi lokatorami.
Dzwonimy więc do Jusufy i umawiamy się na spotkanie pod wejściem do rezerwatu Abuko. Oczywiście – tak wspólnie
nawigowaliśmy z Gosią, że nie trafiliśmy, ale „Dyskoteka” na szczęście jest samochodem rozpoznawalnym, więc nasz przewodnik dogonił nas innym samochodem.
Abuko jest małym parkiem leśnym wciśniętym między zabudowania aglomeracji Banjul – Serrekunda. Jest małym parkiem, ale bardzo ciekawym – zamieszkiwaną przez dzikie ptactwo, krokodyle i wszechobecne małpiszony. A spacer po parku do złudzenia przypomina wyprawę w dżunglę. Zabawa przednia. W centrum parku, znajduje się mały punkt gastronomiczny, w którym – mimo pisemnych zakazów – obsługa sprzedaje banany do karmienia małp. Mamy uciechy jak małe dzieci.
Ale co tam – raz się żyje (milczeniem pomińmy fakt, że były to najdroższe banany w naszym życiu).
Doskwiera nam dość mocno upał. Pot leje się z nas strugami, no i zaczyna wychodzić z nas zmęczenie. Kończymy więc wypad do parku i po odwiezieniu przewodnika wracamy do hotelu. Tutaj – przebieramy się i ruszamy na plażę. Niestety – piasek jest tak gorący, że do oceanu nie sposób dojść – na szczęście, przed plażą jest trawnik, na którym poustawiane zostały leżaki, więc mamy gdzie spocząć i uciąć sobie smaczną drzemkę.
Później zostaje tylko obiad, małe zakupy i w ten sposób zakończyliśmy pierwszy dzień poznawania Gambii.
Dzisiaj Gambia pokazała nam swoje lepsze oblicze.
Dzień trzydziesty pierwszy – Wtorek – 06.03.2007 r.
Nie tak już wczesnym rankiem, po sutym śniadaniu (takim samym jak wczoraj) rozpoczęliśmy poznawanie gambijskich okolic.
Pierwszym punktem programu była Fajara, a dokładniej cmentarz wojskowy z czasów dwóch wojen światowych. Smutne miejsce,
ale konieczne – młodym pokoleniom należy przypominać o możliwych skutkach działań wojennych – zwłaszcza w tak niestabilnym regionie jakim jest Afryka (w kilku sąsiednich krajach – do krajów które odwiedziliśmy – grasują bandy lub trwają regularne działania wojskowe). Później docieramy do Bakau, gdzie odwiedzamy ogród botaniczny z lokalną roślinnością w tzw. „pigułce”. Przechadzając się po mile zacienionych alejkach tworzymy z Gosią dokumentację dla zielnika nieobecnej Asi.
Poza tym – mamy tutaj chwilę spokoju – miejsce jest wolne od niedzielnych turystów i lokalnych naciągaczy.
Rozkoszujemy się ciszą i urodą roślinności, pełnej kwiatów (co jak na tę porę roku w tym rejonie jest nieco dziwne, ale nam to w ogóle nie przeszkadza). Przy okazji – Gosia by nie była sobą, gdyby nie postroiła nieco min do obiektywu (w sumie to dobrze, bo mamy kilka śmiesznych zdjęć).
Miejscowość Bakau składa się jakby z dwóch części. Pierwsza to cypel – wczasowisko. Tutaj wzdłuż plaż znajdują się luksusowe hotele i inne przybytki rozrywki. Druga – znacznie ciekawsza – to stara wioska rybacka. Poznajemy tutaj młodego rybaka, który pokazuje nam kilka ciekawych okazów, a potem proponuje nam wycieczkę. Najpierw oprowadza nas po okolicach przystani rybackiej, mamy okazję poznać tajniki przygotowania ryb (jak są suszone, wędzone i czyszczone). Niestety – po wizycie w takim miejscu ochota na rybkę może na długi czas nas opuścić. Wprawdzie swoimi metodami dbają, by ryby były czyste i wolne od zarazków, nie mniej – o higienie w tym miejscu trudno prowadzić dysputy, a sposób przygotowania urąga wszelkim znanym nam standardom. I jeszcze jedna mała dygresja – rybacy na połów ruszają na ocean w małych drewnianych pirogach.
Zgodnie z Gosią stwierdziliśmy, że nam odwagi by chyba nie starczyło.
Po wizycie w porcie rybackim, nasz rybak zabiera nas na wycieczkę po wiosce, a następnie – w drodze do basenu krokodyli zwiedzamy razem lokalne muzeum. Jednak najciekawszą częścią wycieczki jest wizyta u krokodyli. Jesteśmy od tych niebezpiecznych zwierząt oddaleni ok. 5 m i to bez żadnych zabezpieczeń czy ogrodzeń. Co odważniejsi podchodzą do zwierząt i je dotykają. Tu nam również brakło odwagi. Za to mamy ręce i nogi w całości. Zwierzęta wyglądają na ociężałe, ale parokrotnie mamy okazję widzieć je w akcji – w wodzie są szybkie jak błyskawica.
Po wizycie w Bakau ruszamy na podbój stolicy. Banjul niestety jest przeciętnej wielkości i urody miasteczkiem. Gdyby nie to, że leży na ujściu rzeki Gambia i prowadzi przez to miasteczko główna droga do Gambii pewnie minęlibyśmy je. Żeby wjechać do centrum należy przemieścić się pod (a właściwie dookoła) łukiem tryumfalnym upamiętniającym przewrót z 22 lipca (znana nam data – ale okazja nieco inna). Samo miasto to żadna atrakcja. Spacerujemy tylko po okolicach bazarów i docieramy do rzeki. Brzeg rzeki Gambia przy ujściu niczym nie różni się od brzegu atlantyckiego. A szerokość rzeki dochodzi do 8 km, co powoduje, że przy nieco gorszej widoczności drugiego brzegu można nie zauważyć. Na rzece mamy okazję podziwiać pełnomorskie statki oraz nieszczęsny prom, który dał się nam mocno we znaki. W drodze powrotnej mijamy jeszcze katedrę katolicką i mały meczet.
Wracamy do Bijilo. W drodze powrotnej zauważam coś intrygującego. Coś, co powoduje, że zawracam i zatrzymuje się koło tego. Zobaczyliśmy polskiego dużego fiata przemalowanego na lokalną taksówkę. Po zatrzymaniu okazało się, że ma nawet polską rejestrację i to z śląskiego Raciborza. Nawiązaliśmy krótką pogawędkę z właścicielem tego pojazdu (a był nim raptem 2 miesiące). Okazało się, że samochód jest bardzo lubiany przez właściciela, nie mniej – opisał nam usterkę, z którą sobie nie może poradzić (dziurawy pływak w gaźniku).
Wracamy do naszego sympatycznego i drogiego hotelu i udajemy się najpierw na plażę (gdzie ja nie mogąc wyleżeć 5 min na kocyku zabieram się za szukanie muszli) a następnie na hotelowy basen.
Wieczorem jeszcze tylko kolacja i koncert w wykonaniu lokalnej kapeli.
Dzień trzydziesty drugi – Środa – 07.03.2007 r.
Pierwszym punktem dzisiejszego programu jest wizyta w rezerwacie Makasutu. Jest to prywatny (!!!) park leśny oddalony od Serekundy o kilkanaście km. Po uiszczeniu stosownych opłat zostaje nam przydzielony przewodnik (o wdzięcznym imieniu Alfa), z którym ruszamy na podbój parku.
Program zwiedzania przewiduje przede wszystkim spacery po lesie. Przeciskamy się między gęsto rosnącymi drzewami i docieramy
do przystani pirog. Tutaj zostajemy ulokowani wewnątrz pirogi (rzecz jasna z duszą na ramieniu, bo łódeczka jest mocno niestabilna) i ruszamy na wodną wycieczkę po zatoce otoczonej krzewami mangrowymi. Podczas wycieczki po wodzie dowiadujemy się m.in., że poziom rzeki zmienia się w ciągu dnia (w zależności od pory) nawet o 6 m. Takie wahania poziomu wody umożliwiają lokalnej ludności połowy ostryg, które żyją sobie umocowane do korzeni krzewów mangrowych. Na szczęście – po kilkudziesięciu minutach wycieczka po wodzie kończy się i szczęśliwie wracamy na stały ląd. Alfa pokazuje nam kopce termitów, lokalne owoce, a także osoby zajmujące się eksploracją ostryg – jest to niestety żmudna, ciężka praca.
Spacerujemy sobie po lesie i w pewnym momencie trafiamy na rodzinę małp. Są dość odważne, nie płoszą się i idą w swoją stronę – ja wprawdzie mam „pietra” ale wykorzystuję okazję i robię całą serię zdjęć. W końcu są to dzikie zwierzęta, jedne z tych, których przyjechaliśmy szukać do Afryki.
Na koniec wycieczki po lesie Alfa prowadzi nas do miejsca, w którym przygotowuje się wino palmowe – organizuje nam nawet butelkę takiego wina na skosztowanie (jest kwaśne i niezbyt przyjemne w smaku – próbowaliśmy jednak zaczynu przed fermentacją).
Tutaj także mamy okazję zobaczyć, jak chodzi się po palmach. Nie podejmujemy jednak ryzyka spróbowania wejścia na palmę – wejść, może byśmy i weszli, ale kto by nas z tych palm pościągał?
Wracamy do głównego obozu, gdzie chwilę odpoczywamy, popijając chłodne napoje i obserwując małpie harce.
Po wizycie w leśnym parku ruszamy wzdłuż rzeki Gambia na wschód. Początkowo droga jest całkiem niezła, ale później zaczyna się koszmar. Prędkość średnia znowu spada nam poniżej 10 km/h. Jadąc sobie pomalutku, zastanawiamy się, czy zdążymy dzisiaj na prom i czy będziemy mieli podobne problemy jak podczas wjazdu do Gambii. Na szczęście – po kilkugodzinnych zmaganiach z resztkami drogi docieramy do przystani promowej, gdzie jesteśmy drudzy w kolejce. Udaje nam się wjechać na prom i nawet w dniu dzisiejszym przekroczyć granicę. Na senegalskie przejście wjeżdżamy już wieczorem. Pogranicznicy są bardzo mili i uczynni. A humory wszystkim się poprawiają, gdy jeden z nich wymienia nazwiska polskich piłkarzy.
Załatwiamy szybko i bezproblemowo formalności i ruszamy do Kaolack, gdzie zostajemy na noc w przydrożnym motelu.
Dzień trzydziesty trzeci – Czwartek – 08.03.2007 r.
Zaczyna się kolejny dzień naszej podróży. Ruszamy wcześnie i kierujemy się na Thies. Gdy docieramy na miejsce to sami się zastanawiamy, właściwie po co tu przyjechaliśmy. Mimo, że jest to drugie co do wielkości miasto Senegalu, to nie oferuje właściwie nic ciekawego. Odwiedzamy tylko kafejkę internetową i jeden sklep i ruszamy w kierunku Lac Rose.
Lac Rose (różowe jezioro) to ciekawostka – jest to jezioro o zabarwieniu (jak sama nazwa wskazuje) różowym, z którego prowadzona jest intensywna eksploracja soli. Przewodniki porównują je w zasoleniu do Morza Martwego, ale nie jest to chyba prawda, bo o ile dobrze pamiętam w morzu ani nad morzem nie spotkaliśmy żadnej zwierzyny – a tutaj jest sporo ptactwa, co sugeruje, że w jeziorze żyją również ryby. Nie mniej – samo jezioro prezentuje się niezwykle efektownie i pewnie byłoby doskonałym miejscem odpoczynku, gdyby nie dwa małe szczegóły: pierwszy – brzeg na prawie całej długości jeziora wygląda jak śmietnik, drugi – jest masa naciągaczy, próbujących sprzedać wątpliwej jakości pamiątki. Uciekamy od nich czym prędzej i próbujemy objechać całe jeziorko dookoła. Niestety – od strony oceanu są już wydmy piaskowe i nie chcąc się zakopać – wycofujemy się.
Mamy jeszcze jedną atrakcję – przejeżdżamy pierwszą przeszkodę wodną naszą „Dyskoteką” (przeszkoda wodna to może jednak zbyt poważne określenie, ale jak brzmi).
W drodze powrotnej do Thies zahaczamy jeszcze o ogród, będący ostoją żółwi. Poświęcamy ponad godzinę na wycieczkę po ogrodzie, w którym żyje wiele gatunków żółwi. Mamy też bardzo sympatycznego przewodnika, który prezentuje nam co ciekawsze okazy, posuwając się nawet do odkopywania żółwi z piasku. W sumie bardzo sympatyczne miejsce, godne odwiedzin. Żółwie mają ciekawe imiona – poznaliśmy między innymi Bila Clintona i Mao Tse Tunga (najstarszego z żółwi). Kilka żółwi było podobnych do tych, które w akwarium ma Tomuś. A jeden z żółwi tak się podobno przejadł, że wyskoczyły mu garby z tłuszczu na skorupie. Musiał być bardzo głodny.
Wyjeżdżając z Thies mijamy wiele straganów z lokalnymi wyrobami z trzciny. Zatrzymujemy się i kupujemy kilka pamiątek z trzciny.
Jedziemy cały czas w kierunku zbliżonym do północnego. Mamy świadomość, że jesteśmy już w drodze powrotnej. Poświęcamy więc czas spędzony w samochodzie na rozmyślaniu o bliskich, którzy zostali w Polsce i Irlandii, zastanawiając się kiedy się z nimi spotkamy.
W pewnym momencie zostaliśmy zaatakowani przez chmarę ważek. „Dyskoteka” zrobiła wśród nich wielki pogrom – dziesiątki wielkich owadów odbijało się od naszego samochodu.
Po kilku godzinach, późnym wieczorem docieramy do Saint Louis.
Dzień trzydziesty czwarty – Piątek – 09.03.2007 r.
Wstajemy wcześnie z zamiarem odwiedzenia pobliskiego parku narodowego (Parc National de la Langue de Barbarie),
w którym można podziwiać wiele gatunków ptactwa. Sam park znajduje się ok. 20 km na południe od Saint Louis.
Kupujemy bilety i ruszamy w kierunku przystani pirog – ptactwo opanowało wyspę i lokalną mierzeję, a pirogi są jedynym środkiem transportu. Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania pojawia się chłopak z silnikiem do pirogi, montuje go i zaprasza nas do łodzi. I pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że musimy rozebrać buty i boso wejść do wody – czynność ta o mało nie spowodowała rezygnacji z wycieczki – pomni wielu przestróg baliśmy się wejść do wody.
Nie mniej – ciekawość zwyciężyła i wleźliśmy boso najpierw do wody, później do pirogi. I całe szczęście – bo wycieczka była wspaniała. Dotarliśmy na wyspę, gdzie swoje miejsca lęgowe ma setki ptaków. Tutaj byłem w swoim żywiole, zrobiłem kilkaset zdjęć, chociaż jedynym rozpoznawalnym dla nas ptakiem były pelikany. Później nasz przewodnik zabrał nas jeszcze na krótką wycieczkę nad ocean. Tutaj mieliśmy chwilę na złapanie oddechu i poszukanie kilku ślicznych muszli na plaży. Mieliśmy również okazję obserwować życie małych, plażowych krabów. Po blisko dwugodzinnej wycieczce wróciliśmy na przystać skąd dotarliśmy do samochodu.
Po kilkudziesięciu minutach jazdy docieramy do Saint Louis. Pierwsze co rzuca się w oczy, to długi most, łączący wyspę z lądem. Zanim jednak udało się nam na most wjechać zostajemy zatrzymani przez patrol policji. Policjant autorytatywnie stwierdził, że wjechaliśmy na rondo bez włączenia kierunkowskazu, dodał, że tutaj się tak nie jeździ i zażądał 10 Euro mandatu.
Jest to o tyle dziwne, że większość lokalnych samochodów nie tyle nie używa kierunkowskazów co w ogóle ich nie posiada, nie mniej – dyskusja z gliniarzem próbującym wyłudzić łapówkę była bezprzedmiotowa. Dajemy mu 10 Euro, ale gdy ten zauważył oburzoną minę Gosi to piątaka nam zwrócił – i dobrze, 5 Euro piechotą przecież nie chodzi. Policjant przy tym uprzejmie nas poinformował, że w dniu dzisiejszym przejście graniczne z Mauretanią jest czynne tylko do godz. 15.00.
W końcu udaje się nam wjechać na most, przejechać przez miasteczko i zaparkować przy przystani – chyba po raz pierwszy musimy zapłacić za parking.
Miasteczko jest wpisane na listę zabytków UNESCO. Jest to pozostałość kolonialna po francuskiej przeszłości miasteczka.
Dzięki temu Saint Louis znacznie różni się od pozostałych odwiedzonych przez nas afrykańskich miast. Ma specyficzny klimat, nie mniej – jest już bardzo zniszczone i zaniedbane. Tutaj o atrakcje turystyczne niestety nikt nie dba.
Nie mniej spacer wąskimi uliczkami jest bardzo przyjemny. Aby przejść całą wyspę wystarczą pewnie ze dwie godziny, my jednak mieliśmy tylko jedną w rezerwie – chcieliśmy zdążyć na przejście graniczne.
Wyjeżdżamy z Saint Louis kierując się na Rosso. Jeszcze nie udało się nam wyjechać z miasteczka i zostajemy zatrzymani przez policję. Myślimy, że to rutynowa kontrola paszportów i dokumentów pojazdu, jakich mieliśmy okazje przejść w Afryce już dziesiątki – nic bardziej mylnego – policjant chciał coś znaleźć, przejrzał dokładnie wszystkie dokumenty (do których nie mógł się doczepić), zapytał o wyposażenie samochodu, trójkąty, gaśnicę, etc. Gdy już wydawało się, że nie ma się do czego doczepić zauważył, że na tylnym siedzeniu leżą torby. A to wymaga specjalnej atestacji, ponieważ
siedzenie samochodu nie służy do transportu bagaży. Zabrał mi prawo jazdy i kazał wracać na komisariat do miasteczka po odpowiednie dokumenty. Po kilku minutach niezrozumiałej gadaniny zapytaliśmy się, czy nie może on nam wystawić takiej atestacji, bo się śpieszymy na prom – odparł, że może i że kosztuje to 12.000 CFA (równowartość 20 Euro) – nas mało szlag nie trafił, ale płacimy, odzyskujemy moje prawo jazdy i – bez żadnej atestacji – jedziemy dalej.
Nie przejechaliśmy nawet 10 km, gdy zostaliśmy zatrzymani przez kolejną kontrolę policyjną. Najpierw gliniarz starał się nam wmówić, że jechaliśmy za szybko (co nie było prawdą, a on nie miał urządzeń pomiarowych) więc zaczął przeglądać skrupulatnie dokumenty. W ubezpieczeniu zauważył, że liczba 18 wygląda raczej na 10 i stwierdził, że dokument jest źle wypisany, przez co nieważny. Nieistotne było dla niego, że żadna z dotychczasowych kontroli nie podważyła ważności dokumentu (nawet jego kolega kilkanaście minut wcześniej nie przyczepił się). Nie istotne było nawet to, że nawet gdyby była to 10 to dziesiąty jest dopiero jutro, więc dokument jest jeszcze ważny. Zażądał od nas 10.000 CFA tytułem mandatu.
W tym momencie Gosia już nie wytrzymała i wybuchła histerycznym płaczem. O dziwo pomogło – gliniarz się nieco zmieszał i zapytał się co się stało, dlaczego ona płacze. Opowiedzieliśmy mu, że jest już dzisiaj kolejną osobą wyłudzającą pieniądze, co pomogło, bo oddał nam franki i kazał jechać dalej.
Dalsza droga do Rosso przebiegła już bez policyjnych kontroli.
Dojeżdżamy do Rosso – jest to miejscowość graniczna, przedzielona rzeką Senegal oraz granicą między Senegalem a Mauretanią.
Załatwiamy formalności celne i policyjne i wjeżdżamy za drobną opłatą (2.000 CFA) na teren przystani promowej.
Tutaj jeszcze raz jesteśmy spisani przez policjanta (wciągnął nasz nr rejestracyjny na specjalną listę, wg której wpuszczał później na prom) i czekamy w towarzystwie wielu pseudo-ochroniarzy, pseudo-przewodników i handlarzy na prom, który pojawia się dopiero ze dwie godziny później. W końcu prom się pojawił, wjeżdżamy na niego i płacimy frycowe (dla świętego spokoju, chcąc uniknąć rozróby płacimy naszemu opiekunowi 2.000 CFA i 2.000 OUG). Tylko ten zszedł z promu a już pojawili się następni opiekunowie. Tym razem grzecznie ich zwodzimy, że najpierw załatwmy sprawę a później pogadamy. Dobijamy do brzegu mauretańskiego, tutaj pogranicznicy zbierają dokumenty – Gosia idzie z nimi pilnując papierów, a ja czekam na swoją kolej, by móc zjechać z promu. Jak tylko zjechałem, zaparkowałem pod posterunkiem, pozamykałem samochód i przyłączyłem się do Gośki. Ponad godzinę trwało załatwienie formalności policyjnych, rejestracyjnych i celnych (kosztowało nas to 4.500 OUG).
Następnie poszliśmy do biura ubezpieczeń wykupić polisę 3-dniową dla „Dyskoteki” (2.600 OUG) oraz opłatę promową (4.000 OUG).
Potem wsiedliśmy do samochodu, zostawiliśmy opiekunów i wyjechaliśmy poza przystań promową, gdzie odetchnęliśmy z ulgą.
Łączny koszt dzisiejszych opłat to 5 Euro, 16.000 CFA oraz 13.100 OUG – czyli gdzieś ok. 76 Euro – to potrafi zdołować, zwłaszcza, że tylko część wydatków była uzasadniona.
Trudno – tak widać musiało być.
Wjeżdżamy do Mauretanii.
Tutaj wszystko wygląda jakby znajome, tylko w każdej przejeżdżanej osadzie przy drodze stoją tłumy ludzi, wiwatują i pozdrawiają nas i siebie wzajemnie. A z naprzeciwka przejeżdżają kolumny samochodów (nieraz po kilkadziesiąt). I wszędzie transparenty i plakaty. W takim ferworze docieramy aż do stolicy – do Nouakchott’u. Tutaj euforia jest jeszcze większa – wszędzie tłumy, okrzyki, ale widzimy również służby prewencyjne (które na szczęście nie interweniują). Z przysłowiową „duszą na ramieniu” przejeżdżamy przez stolicę i na jednej z rogatek za miastem pytamy policjanta, co się dzieje. A to tylko prezydenckie wybory.
A przejeżdżając przez stolice baliśmy się zamieszek.
Jedziemy długo. Gdzieś dobrze po północy zatrzymujemy się przy pierwszej zauważonej stacji benzynowej. Tutaj lokujemy się do spania w samochodzie. Do granicy zostało nam raptem z 80 km, a przypuszczamy, że otwierają ją gdzieś koło 8.00, więc nie musimy się śpieszyć.
Zanim zasnęliśmy mamy okazję podziwiać późny wschód księżyca. Jest jakby dużo bliżej niż zwykle i ma silną pomarańczową barwę.
A najdziwniejsze jest, że połówka skierowana jest w dół (inaczej jak w Polsce). Zresztą – patrząc na niebo wydaje się nam, że gwiazdy tutaj też inaczej są ułożone, niż na niebie widzianym w domu. Inna sprawa, że noc na pustyni jest zupełnie inna, nie przeszkadzają miejskie oświetlenia, więc i gwiazd można zobaczyć dużo więcej.
Koniec części V.
Część VI
Autor: Cyprian Pawlaczyk
Uczestnicy wycieczki:
– Joanna Zapęcka
– Małgorzata Pawlaczyk
– autor
– Land Rover Discovery „Dyskoteka”, 1996 r.
Więcej zdjęć z wyprawy:
W MEDIACH O NASZEJ WYPRAWIE – ARTYKUŁ W MAGAZYNIE WYPRAWY 4×4 (02-2008):
ARTYKUŁ W WERSJI PDF:
– strona 1 PDF –
– strona 2 PDF –
– strona 3 PDF –
– strona 4 PDF –
– strona 5 PDF –
– strona 6 PDF –
INNE NASZE ARTYKUŁY:
CYPIS W MEDIACH