BUDDYJSKI LAMAJSKI KLASZTOR ERDENEDZUU CHIJD – MONGOLIA

W kierunku imperium Czyngis Chana

Relacja z samochodowej wyprawy po Mongolii i krajach Azji Centralnej

 

Dzień siedemnasty

17 kwiecień 2010

Wita nas ciepły poranek. Jeden z pierwszych podczas naszej podróży. Do tej pory ciężko było wstawać, bo na dworze szalał mróz. A dzisiaj zupełnie inaczej. Pierwszy widok po przebudzeniu to Rysiek biorący kąpiel. Zarówno mnie jak i Beatę zachęciło to do kontynuacji snu.

Ruszamy w dalszą drogę. Har Horin (czasem nazywany również Karakorum) czeka na nas ze swoimi atrakcjami. Do miasteczka wjeżdżamy przez ozdobną bramę. A pierwsze co się rzuca w oczy to mur klasztoru. Nie musimy więc niczego szukać – wszystko jest na miejscu.

Klasztor buddyjski Erdene Dzun w Har Horin składa się z kilku budynków i otaczającego go muru, na który składa się 108 stup. Wewnątrz murów znajduje się kompleks świątynny i gospodarczy, znaczy się – mieszkalny. Poza tym w obrębie murów znajdują się kramy z pamiątkami, których właściciele uwzięli się na nas próbując sprzedać nam dosłownie wszystko.
Ale byliśmy dzielni, więc robiąc zakupy staraliśmy się kierować zdrowym rozsądkiem. Staraliśmy się, nie mniej było to dość trudne. Oczywiście ulegliśmy pokusie zakupów pamiątek, zwłaszcza, że jest to przecież całkiem fajny rytuał, tutaj wzbogacony o jeszcze jedną atrakcję w postaci bariery komunikacyjnej. Kupiliśmy kilka fajnych pamiątek, targując się zaciekle. Wydaje się nam jednak, że przepłacaliśmy, bo sprzedający dość szybko zgadzali się na nasze warunki cenowe (a było to nieraz 3-4 razy mniej, niż cena wyjściowa).

Dzisiaj nie mieliśmy szczęścia. Ze względu na lokalne święto klasztor był zamknięty. Cóż – przygotowania mają wyższy priorytet. Za to udało nam się zajrzeć do części mieszkalnej i tu pstryknąć kilka fotek.

Po wizycie w klasztorze ruszyliśmy na podbój miasteczka Har Horin. Niestety jest to zwykłe, szare mongolskie miasteczko, któremu przygnębiającej atmosfery dzisiaj dodał silny wiatr niosący masę piasku. Zrobiliśmy sobie rundkę po miejscowym bazarku, na którym stoiska przypominały raczej kontenery czy blaszane garaże, niż sklepy. A w drodze powrotnej zajrzeliśmy do małego baru serwującego lokalne przysmaki. Właściwie to zaoferowano nam smażone w głębokim oleju duże pierogi z mięsem i prawdziwą mongolską herbatę (która nie dość, że jest tłusta i słona, to została okraszona mlekiem). O ile herbata nie wzbudziła w nas okrzyków zachwytu, o tyle pierogi były rewelacyjne. Odnoszę wrażenie, że kuchnia mongolska coraz bardziej mi pasuje.

Po obiadku na dworze zaczęło się przejaśniać, więc wyruszyliśmy na poszukiwanie kamiennego żółwia, który, jak powiadają, jest jedyną pamiątką, która pozostała po czasach dawnej świetności imperium. Należy przy tym pamiętać, że miasteczko w czasach Czyngis-Chana było stolicą imperium.

A tu nic. Prawie nic nie przypomina czasów dawnej świetności.

Kilka km za miastem znajduje się kilka miejsc, w których turysta może przenocować, także w jurtach. Ale przede wszystkim zaczyna się tu teren Parku Narodowego „Dolina rzeki Orchon”.

Podjęliśmy męską decyzję – zmieniamy nieco nasze plany i ruszamy w kierunku Gobi.
No w sumie przecież jak to by wyglądało – być w Mongolii a nie odwiedzić pustyni Gobi?
Nie może być …

Droga z Har Horin wypadła nam przez Szanch, gdzie znajduje się mniejszy klasztor. Podobnie jak
w stolicy i ten był dzisiaj zamknięty dla turystów. Za to gospodarz obiektu udostępnił nam niejako
w zamian jurtę do zwiedzenia. Bardzo fajne, przemyślane i dobrze zorganizowane mieszkanko.
I to całkiem spore, mimo, że takim się wcale nie wydaje.

Kierujemy się cały czas na południe.  Po jakimś czasie zanika droga asfaltowa przechodząc w szeroki szuter. Niestety, droga jest zniszczona przez deszcze i warunki atmosferyczne, więc tempo znacząco spada. Docieramy do Hujirt – brzydkiego miasteczka słynącego z gorących źródeł. Niestety – jedyne jakie znaleźliśmy znajdowały się w zamkniętym hotelu. Z drugiej strony – jak chłopaki się dowiedziały, że to hotelowe źródła to ich entuzjazm związany z kąpielą oklapł. Więc ucieszyli się, że nic z kąpieli nie wyszło.

Wjechaliśmy w wysokie góry. Miejscami wysokość przekracza 1800 m n.p.m. No i mamy przepiękną pogodę, jest bardzo ciepło. Skutek – roztopy i błoto na drodze. Po drodze spotykamy parę Australijczyków podróżujących po okolicy wysłużonym UAZ-em. Krótka rozmowa – wiemy, że pracują w Mongolii na rzecz jakiejś państwowej organizacji zdrowia. Oni również nas ostrzegają, że dalej błoto jest ogromne. Ale nic to – przecież nie zrezygnujemy z przejazdu. Ruszyliśmy dziarsko i się zaczęło. Podmokłe trawy i masę błota w dolinkach, a na dodatek – rwące potoczki. Przejazd nieco nam zajął. Ale zabawa była przednia – warto jednak było zainwestować w MT-ki. Po przejechaniu dobrych kilkudziesięciu km nasze auta przestały przypominać samochody. Tyle błota nasze auta już dawno nie widziały. W pewnym momencie doznaliśmy szoku. W środku błota stoi wielka, japońska Toyota (Grand Mark II – model w Europie nie oferowany) utopiona po osie. Jesteśmy pełni podziwu, jak on aż tu dojechał. Nie zostawiliśmy ich bez pomocy, nie mniej – pierwsza próba wyciągnięcia autka spełzła na niczym, kierowca bowiem autko chciał wyciągać na pasie tkaniny, jakim Mongołowie opasają się w pasie. Druga – już na naszej taśmie i szeklach – była udana. Nie mniej – samochodzik kolegów wyglądał rozpaczliwie.

W końcu dotarliśmy do asfaltu, wzdłuż którego płynie tymczasowa rzeczka. Rzeczka,
w której próbujemy obmyć samochody. Niestety – bezskutecznie. Podróżujemy główną drogą  biegnącą między Chudżirt a Arwajcheer. Na jednej z przełęczy stoi biedny domek z opisem „bar”. Zatrzymujemy się i poznajemy starsze małżeństwo. Ja idę podłubać przy samochodzie, w czym
z ochotą pomaga mi gospodarz. Reszta wycieczki zamówiła obiad, który gospodyni przyrządza
od podstaw. Czeka nas domowy obiad. W międzyczasie próbujemy zrobić sobie z gospodarzami kilka zdjęć. Początkowo nie są zbyt chętni, ale gdy wydrukowaliśmy im odbitki, to wzruszenie zrobiło swoje. Później już bez skrępowania pozwolili na kolejne zdjęcia. No i rozluźniła się atmosfera, mimo, że bariery komunikacyjnej nie udało się nam pokonać. A na koniec obiad – coś pysznego. Nie wiemy co nam zaserwowali, ale było to przepyszne. No – może z wyjątkiem herbaty. A przy okazji – mieliśmy propozycje noclegu, ale chałupka była zbyt mała. Miała dwie izby – pierwsza – gospodarzy,
gdzie mieszkają i gotują, druga – przeznaczona dla gości z dwoma łóżeczkami. A domostwo nie ma sieci elektrycznej. Jedyne zasilanie to mały wiatraczek i akumulatory.

W Arwajcheer zatrzymujemy się tylko na stacji benzynowej i przy małym sklepie. A potem zjeżdżamy z asfaltu i polnymi, a właściwie stepowymi drogami kierujemy się na Gobi. W pewnym momencie atakuje nas zima. Na dworze temperatura przekracza 10 stopni na plusie, a mimo to – zaczyna sypać śnieg. A my zmęczeni całodniową jazdą zaczynamy szukać noclegu. Stajemy na stepie i kładziemy się w samochodach. Jest w miarę ciepło, ale wieje bardzo silny wiatr. 

 

WIĘCEJ O NASZEJ PODRÓŻY PO MONGOLII I KRAJACH CENTRALNEJ AZJI MOŻNA ZNALEŹĆ TUTAJ:

http://www.cypis.pl/blog/category/relacje-z-podrozy/w-kierunku-imperium-czyngis-chana/

 

Przybliżona lokalizacja GPS:

47°12’06.0″N 102°50’36.0″E
47.201667, 102.843333

 

Zdjęcie satelitarne klasztoru Erdenedzuu chijd: