Albańska przygoda – Część II – Czarnogóra, Albania, Chorwacja, Słowenia, Austria, Słowacja – Maj 2009 r.


Maj 2009 r.

Albańska przygoda
Część II
Czarnogóra, Albania, Chorwacja, Słowenia, Austria, Słowacja.


Sobota, 2009-05-09

Jedna z najmłodszych granic w Europie - między Serbią a Czarnogórą.
Nocleg wysoko w górach jest dla nas bardzo relaksujący.
Poranne powietrze jest bardzo rześkie.
Na niebie nie ma ani jednej chmurki.
Zapowiada się śliczny dzień.
Jedziemy do centrum Zabljak, skąd kierujemy się za znakami na Czarne Jezioro. Kilka km za miasteczkiem docieramy do małego parkingu, gdzie szlaban zamyka drogę. Zostawiamy samochód i udajemy się na krótki spacer, zwłaszcza, że warunki ku temu mamy naprawdę sprzyjające. Po niespełna pół godziny docieramy do ślicznego, górskiego jeziorka, gdzie (co dziwne) w niezmąconej ciszy oddajemy się przyjemności obserwacji ośnieżonych szczytów. Dziwne, ale poza dwoma starszymi babciami i jednej dziewczynie uprawiającej jogging jesteśmy tu sami. A przecież jest sobota, piękna pogoda. Cóż – na szczęście.
Po miłym poranku ruszamy w dalszą drogę.
Kanion rzeki Tara.
Docieramy do mostu na rzece Tara, który widzieliśmy wczoraj i ruszamy z wycieczką wzdłuż rzeki Tara – kanionem, który podobno jest drugim najgłębszym na świecie. Rzeczywiście – różnice poziomów przekraczają tysiąc m, co z punktu użytkownika drogi miejscami robi przytłaczające wrażenie. Nie mniej – rwąca, czysta rzeka i piękne góry ją otaczające – robią swoje – jesteśmy pod wielkim wrażeniem.
Toczymy się właściwie, a nie jedziemy. Co chwila znajdujemy ciekawe miejsce, gdzie warto się zatrzymać, odpocząć, zobaczyć coś ciekawego czy zrobić kilka zdjęć. Ale przecież nic nas nie goni.
Po drodze odwiedzamy jeszcze malutki monastyr Dobrilovina, gdzie Beatka popełnia niewielkie w sumie faux pas. Siostra zakonna przynosi Beacie kawałek ubrania, który nasza dziewczyna w dobrej wierze bierze za chustę (nauczeni doświadczeniem z gruzińskich czy ormiańskich monastyrów, gdzie kobiety zwykle musiały mieć nakrycie głowy) – okazuje się, że oryginalna chusta jest w rzeczy samej spódnicą, która miała przykryć spodnie. W ogólnej wesołości zwiedzamy maleńką cerkiewkę.
Po przejechaniu kolejnego odcinka docieramy do Parku Narodowego Biogradska Góra, gdzie w spokoju planowaliśmy odpoczynek i mały posiłek.
Pierwsze – to opłata za wstęp. Kupujemy bilety i bez przeszkód wjeżdżamy na teren parku. Pożałowaliśmy tego kilka minut później. Na leśnym parkingu, przy jeziorku, znajdowało się kilkadziesiąt samochodów i kilka autokarów. A miejsce roiło się od „pseudo – turystów”. Śniadanie zjedliśmy, ale w takim hałasie, że poszło nam to wyjątkowo szybko. Będąc jednak na miejscu trudno było oprzeć się pokusie małego spaceru. Ruszyliśmy więc na spacer – mieliśmy w planie okrążyć całe jeziorko. Niestety – cały czas mieliśmy rozwrzeszczane towarzystwo. Z drugiej strony – cóż się dziwić, w końcu jest sobota, wolny dzień, piękna pogoda.
Nie mniej – spacer po parkowej ścieżce dydaktycznej okazał się wielką frajdą dla Tomka – różne opisy, zagadki, obserwacja żab czy roślinek – pochłonęła malucha w całości. Z drugiej strony – zaczął generować taką ilość pytań …
W monastyrze Dobrilovina.
Kolejny odcinek – Kolasin – Podgorica – to kolejny kanion rzeczny. Znowu piękna droga, wijąca się stokami górskimi, dziesiątki zakrętów i ostrych wiraży, kilkadziesiąt tuneli. I piękne widoki. Niemalże sielanka, gdyby nie natężenie ruchu. Czasami ciężko na parking zjechać, o chwili oddechu należy niemalże zapomnieć.
Nie mniej – okolica jest tak piękna, że warto zadać sobie trochę trudu.
Po drodze odwiedzamy kolejny monastyr – Moraca. Jedno z ważniejszych miejsc sakralnych Serbii. Niestety – też mocno skomercjalizowane, więc i odwiedzających całkiem sporo.
W końcu udaje nam się dotrzeć do Podgoricy, do stolicy Czarnogóry.
Duże, stołeczne miasto, w którym nie planujemy się nawet zatrzymać. Nie mniej – lokalna policja krzyżuje te plany, próbując wmówić nam przejazd na czerwonym świetle. Nie mniej moja zdecydowana postawa na tyle popsuła im szyki, że machnęli ręką i kazali jechać. Cóż – naprawdę przejechałem na zielonym. Tylko troszkę ono migało.
Z miasta wyjeżdżamy wąską dróżką. Tak wąską, że dwie osobówki mają problem się na niej minąć. Co więcej – jest to droga do głównego przejścia granicznego między Czarnogórą a Albanią, którą jeżdżą wszystkie TIR-y. A jest to wielkie wyzwanie na wąskich górskich serpentynach. Tutejsi kierowcy muszą mieć mocne nerwy.
Park Narodowy Biogradska Góra - stary las.
Docieramy do przejścia, Policja szybko nas odprawia, troszkę nerwowo jest na cle, ale po kilku minutach celnik łaskawie wypisał kwitek i wyrzucił dokumentu przez okienko (dosłownie). Troszkę mnie to zdegustowało, bo jak tak ma wyglądać wizyta w Albanii to ja dziękuję.
Na szczęście było zupełnie inaczej. Ale po kolei.
Pierwsze km po Albanii i już widzimy diametralną różnicę. Poprzednie odwiedzane przez nas kraje są jednak dużo bogatsze. A my przecież poruszamy się jedną z najważniejszych dróg – granica z Czarnogórą to przecież okno na bogatą Europę. Zaskakuje nas bieda i … mnogość stacji benzynowych (chociaż w większości nieczynnych). Dojeżdżamy do pierwszego z miasteczek – do Koplik. Od razu przerażenie, a właściwie niezbyt sympatyczne wrażenie. Bardziej mnie to miejsce przypomina mauretańskie miasteczka niż Europę. Ot brud, szare kolory, same mercedesy. Z Beatą decydujemy się podjąć kasę z bankomatu i od razu, bez postoju – ruszać w góry. Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy – zwłaszcza, że wschodnie panoramy były więcej niż zachęcające. Wąską dróżką, aczkolwiek asfaltową i prawie nową, ruszamy w wybranych kierunku. Przejeżdżamy kilka wiosek i nagle Albania nabiera kolorytu. To jest to. Wszędzie piękne okolice, podróżujemy w cieniu ośnieżonych szczytów. Jadąc decydujemy się na poszukiwanie noclegu u jakiegoś z gospodarzy.
Tak docieramy do Boga – małej wioseczki, która sobie przycupła nieopodal wysokich grzbietów. Podjeżdżamy do jednego z gospodarstw no i Beatka ruszyła na łowy. Znalazła gospodarza, którego po kilku minutach prób komunikacji nagle olśniło – przecież jego córka zna angielski.
Tak rozpoczyna się nowa, ciekawa znajomość.
Oczywiście zostaliśmy zaproszeni, rozbiliśmy obóz i spędziliśmy w towarzystwie albańskiej młodzieży przemiły wieczór. Dowiedzieliśmy się wielu ciekawostek o rejonie, pokazaliśmy zdjęcia z Polski i z podróży. A Tomek? Mój młodzian zrobił furorę wśród starszej części rodziny, wszędzie było go pełno. Tylko domowe zwierzątka chyba nieco miały go dość.


Polski akcent.


Niedziela, 2009-05-10

Dyskoteka w górach.
Dla mnie poranek zaczął się bardzo wcześnie.
Tomek tak się wiercił, że już o 5.30 (nieprzyzwoita pora jak na wakacje) wygonił mnie z namiotu.
Albańska wieś jest piękna, trudna, surowa, biedna.
A poranek na tej wsi, zwłaszcza niedzielny, jest niezwykłym przeżyciem.
Cisza. Spokój.
A na dodatek piękne góry.
To rekompensuje brak łazienki czy toalety.
Bez dwóch zdań.
Śniadanie.
Wizyta przy wioskowej studni, szybkie mycie w krystalicznie czystej i przeokropnie zimnej wodzie – to sama przyjemność.
Potem – troszkę porządków w samochodzie, zwijanie pozostałości po wieczornym spotkaniu, pakowanie gratów – no i pobudka reszty załogi.
Obóz zwijamy błyskawicznie, żegnamy się z naszymi gospodarzami i ruszamy w dalszą drogę.
Wąziutki asfalt kończy się już w Boga.
Teraz przed nami tylko wąziutkie szutry i przepiękne, majestatyczne góry.
Ruszamy więc żwawo, co chwila zatrzymując się, by podziwiać widoki.
Krętą, górską drogą kierujemy się do Theth, małej wioski pośrodku parku narodowego. Tempo jazdy wyraźnie nam spada, Dyskoteka musi się sporo napocić, by pokonać znaczne różnice wysokości. Wspinamy się na nieco ponad 1200 m n.p.m., ale w tle mamy ośnieżone dwutysięczniki. I nic by nie zmąciło naszej zabawy, gdyby nie warkot jakiegoś silnika w tle. Cóż – okazało się, że po tej ciężkiej off-road’owej drodze po piętach depcze nam busik, wiekowy Mercedes. Tak też bywa.
Dotarliśmy do jednej z najładniej na trasie położonych przełęczy i zrobiliśmy sobie piknik, a właściwie śniadanko z kawką. Delicje.
Górska droga Theth - Shkodra - górskie panoramy.
Do Theth dotarliśmy jeszcze przed południem, co biorąc nasze dotychczasowe wyczyny pod uwagę jest nie lada sukcesem. Sama wioska wyglądała na w połowie opuszczoną. Sporo tutaj zrujnowanych, zaniedbanych domostw, chociaż wiele w dalszym ciągu jest zamieszkałych. Ale cóż się dziwić? Mimo przepięknej lokalizacji, jest to wielkie odludzie. Można odnieść wrażenie, że czas się tutaj zatrzymał.
Ruszamy w kierunku Shkodra. Beatka wyczytała, że droga jest bardzo kiepska, nadaje się właściwie tylko dla samochodów ciężarowych (autor nie brał pod uwagę TIR-ów – mam nadzieję) i terenówek. Co więcej, sugerował, że na pokonanie 70 km potrzebne będzie ok. 7 godz. Skwitowaliśmy to tylko uśmiechem. Niestety – miał rację.
Duża część trasy wiedzie wzdłuż rzeki.
Pierwszym ciekawym obiektem, który minęliśmy, była mikro – hydroelektrownia. Dosłownie, bo zasilał ją znikomego przepływu strumyczek. Ale jak widać, na lokalne potrzeby i to aż nadto.
Przyglądając się krystalicznie czystej wodzie w rzece podjęliśmy męską decyzję – należy się nam kąpiel. Jak wymyśliliśmy, tak zrobiliśmy – opuściliśmy naszą przyjacielsko nastawioną Dyskotekę, porzuciliśmy również odzienie wierzchnie (no – w całości to właściwie zrobił to tylko Tomek) i bach do wody.
Może nie dosłownie – bo temperatura rwącego, górskiego potoku nieco nas rozczarowała. Co nie przeszkodziło się nam odświeżyć, również ochłodzić (a należy wspomnieć, że przez cały dzień słoneczko nam nie odpuszczało, grzało niemiłosiernie).
Później już połykaliśmy w żółwim tempie kolejne km. Po jakimś czasie zaczęło to być nawet nieco męczące, ba – pojawiła się nawet niewielka tęsknota za równym asfaltem. Ale tylko nie wielka.
Mieliśmy również kilka małych przygód na trasie.
Dwa Cypisy - jeden duży, drugi mały.
Jedna z nich przyprawiła Beatkę o mnogość siwych włosów (mnie nie miała na czym przyprawiać – przypadek autora). Generalnie szerokość pokonywanej trasy rzadko kiedy przekraczała 3 m, a tu nagle z za zakrętu wyskoczył potężny Unimog i niemalże w pełnym biegu nas na takowej szosie wyminął. Dla nas traumatyczne przeżycie, a kierowca Unimoga chyba nawet tego nie zauważył.
Inna przygoda to miłe spotkanie.
Gdzieś tam w drodze, nad rzeczką zauważamy ciekawy obiekt inżynieryjny typu kładka wisząca nad rzeką. Próba sfotografowania obiektu uwidoczniła cztery Land Rovery poniżej. Cóż – wprawdzie zauważona rejestracja sugerowała brytyjczyków, nie mniej zaryzykowaliśmy i zjechaliśmy w dół. A tu niespodzianka – to cztery maszyny spod Poznania.
Bardzo miłe spotkanie.
Zanim skończyła się szutrowa droga mieliśmy okazję jeszcze podziwiać specyficzny system irygacyjny występujący w tym regionie. Pola nawadniane były przez kobiety przy użyciu oryginalnych wioseł. A przy okazji – odnieśliśmy wrażenie, że najpopularniejszą uprawą w tym rejonie Albanii jest – cebula …
Po przejechaniu w ciągu 7 godz. tych nieszczęsnych 70 km (co w sumie dało niemalże 100 km całkiem przyzwoitego off-road’u) dotarliśmy do asfaltu i do Shkodry. Tutaj przyglądamy się niezbyt ciekawej katedrze, następnie docieramy do małego, Ołowianego Meczetu, który podziwiamy przez wziernik w drzwiach wejściowych. No i wspinamy się w celu złożenia wizyty w twierdzy Rozata.
Twierdza, to właściwie monumentalne ruiny, ale ze wzgórza mamy przepiękny widok na miasto i oblewające je jezioro.
Po zmierzchu opuszczamy miasto i kierujemy się na Lezha, przed którym kilkanaście km się kwaterujemy.
A kwaterunek – to temat na inną historię.
Wspomnę tylko, że na kolację dostaliśmy dwie ogromne porcję smażonych szprotek.
Pycha.


Spotkanie Land Rover'ów i landrowerowców ...


Poniedziałek, 2009-05-11

Lezhe - mauzoleum Skanderberga.
Noc była raczej ciężka.
Spaliśmy w przydrożnym motelu zlokalizowanym niemalże przy jednej z najważniejszych dróg Albanii, co oznacza ni mniej ni więcej, że cała noc upłynęła nam na nasłuchiwaniu przejeżdżających TIR-ów.
Dobrze nam tak – trzeba było rozbijać obóz w górach.
Byłoby cicho, przyjemnie.
Kruje – Cytadela Skanderbega.
Jako że spaliśmy raptem kilka km od Lezhe, do miasteczka docieramy po kilkunastu minutach. Od razu lokalizujemy najważniejszą atrakcję – mauzoleum Skanderberga, zlokalizowane w ruinach starego kościoła. A Skanderberg – tak przy okazji – to główny bohater Albańczyków. Postać historyczna, która jako jedyna zjednoczyła zwaśnione rody i pokazała Turkom, gdzie ich miejsce. Tak naprawdę, to chyba jest jedyny bohater narodowy Albanii, bo praktycznie jego pomniki można znaleźć w każdym miasteczku. Jego i praktycznie tylko jego.
Główną magistralą drogową ruszamy w kierunku Tirany i tak docieramy do Kruje. Niewielkie i jeszcze w dalszym ciągu dość biedne miasteczko jest jednym z centrów kultury tego małego państwa. Jeden z przewodników zaryzykował nawet porównanie go z polskim Krakowem, ale to jednak chyba zbyt duża przesada.
Warto jeszcze wspomnieć o tym, co działo się na drodze. Podróżując po Albanii o głównych drogach należy zapomnieć. To jest całkowite nieporozumienie. Na tej drodze toczyła się dosłownie wojna o każde parę cm przestrzeni. Horror – takich wariatów za kierownicą dawno nie widzieliśmy. Boczne drogi, troszkę gorszej jakości są dużo spokojniejsze. Na nich z rzadka ktoś próbuje się popisywać.
Docieramy tutaj jeszcze przed południem, zostawiamy samochód na jednej z głównych ulic, wybieramy sobie lokal na śniadanie (nie udało się nam znaleźć baru z lokalną żywnością, zmuszeni niemalże zostaliśmy do zjedzenia pizzy – na śniadanie, ale lepszy rydz niż nic), gdzie posilamy się i uzupełniamy zawartość kofeiny w naszych organizmach (mocna kawa podawana ze szklanką wody).
Głównym punktem turystycznym jest górująca nad miastem twierdza oraz położone u jej stóp słynne targowisko z wyrobami rękodzielniczymi. Oczywiście spacerując po bazarku zostaliśmy w dość brutalny sposób odchudzeni z naszych zasobów Euro – finansowych. Ale cóż – taki jest właśnie urok takich miejsc. Bogatsi więc o kilka pamiątek wróciliśmy do samochodu i próbowaliśmy ruszyć w dalszą drogę.
Niestety – nasz czas wolny nieubłaganie zbliża się ku końcowi, o czym nie omieszkał przypomnieć dzisiaj szef. Robimy więc nawrotkę i bocznymi (pomni tego co z rana widzieliśmy) drogami ruszamy w kierunku północnym. Przejeżdżamy raz jeszcze przez Shkodrę, gdzie na drewniano – żelaznym moście przekraczamy rzekę i po kilkunastu km jesteśmy na przejściu granicznym. Albańscy celnicy odchudzili nas o 12 Euro za 2 (słownie – dwa) dni pobytu, natomiast Czarnogórcy powitali nas z uśmiechem.
Kilka km za granicą odwiedzamy mały warsztat samochodowy, w którym dokonujemy kontroli olejów w dolnej części pojazdu. Powód – dziwne, nieznane jeszcze odgłosy dobywające się z tej części. Cóż – oleje były ok. A źródłem odgłosów okazał się reduktor. Mam nadzieję, że tylko na odgłosach się skończy, bo przecież przed wyjazdem akurat ten podzespół wyremontowałem dość solidnie. Nie mniej – po powrocie zamierzam mu zafundować jeszcze jeden solidny przegląd.
Późnym popołudniem docieramy nad Adriatyk. Trafiamy do miasta Bar, gdzie znajduje się jedna z przepięknych adriatyckich perełek – ruiny starego miasta Bar.
Niezwykłe miejsce, a pora którą wybraliśmy na zwiedzanie była wyśmienita. Późno popołudniowe słoneczko już nam zbyt nie dokuczało, ba – wspaniale podświetlało scenerię tego miejsca, a całkowity brak turystów pozwolił na zadziałanie własnej wyobraźni. Zupełnie inaczej zwiedza się miejsca, gdzie jest cisza, spokój. Gdzie nie przeszkadza wielkomiejski gwar czy natłok turystów.
Oczywiście – wraz z moim nieodłącznym aparatem – wykonałem całą serię zdjęć. Mam nadzieję, że będzie się czym pochwalić.
Na nocleg zatrzymaliśmy się w małej letniskowej miejscowości Sutamore, gdzie zażyliśmy przyjemnej, odświeżającej kąpieli w przerażająco zimnym o tej porze roku jeszcze Adriatyku. Ale będąc nad morzem nie mogliśmy się oprzeć pokusie.
A kolacja – pyszne kalmary. Pierwszy raz w tym roku kosztujemy frutti di mare.
Pycha.


Wtorek, 2009-05-12


Moje towarzystwo słodko jeszcze spało, gdy mnie wywiało z domu.
Wprawdzie w Sutamore ciężko oglądać wschód słońca, bo wzdłuż wybrzeża ciągnie się wysokie pasmo gór, i słoneczko pojawiło się dopiero koło godziny 8.00, ale rześkie nadmorskie powietrze zrobiło swoje.
Dobrze mi zrobiła poranna włóczęga.
Mimo, że nie przepadam za nadmorskimi wczasowiskami, to tutaj, przed sezonem, jest wyjątkowo spokojnie. A taka atmosfera sprzyja rozmyślaniom.
Nie mniej, chwilę później moi dwaj podróżnicy również wstali, więc nie zostało nic innego jak tylko ruszyć w drogę.
Dzisiaj podróżujemy wzdłuż wybrzeża.
Niestety, droga nie jest w najlepszym stanie, praktycznie cały czas jedziemy po remontowanych odcinkach, co raz utykając w korku przed wahadłową sygnalizacją.
Kiedy więc zauważamy zjazd na monastyr Rezevici, z ulgą zjeżdżamy z trasy, ciesząc się chwilką przerwy. Mały, kamienny monastyr, zlokalizowany w miejscu, skąd kiedyś roztaczały się piękne widoki na wybrzeże Adriatyku, a teraz – jeden wielki plac budowy – powstaje kolejne wczasowisko.
Późnym rankiem docieramy do jednego z najpiękniejszych miejsc w całej Czarnogórze – do wyspy świętego Stefana. To mała wysepka, z niską zabudową, kilkoma kościółkami i wspaniałą atmosferą. Pamiętam ją z mojej poprzedniej bałkańskiej eskapady. Niestety – dzisiaj nie mieliśmy szczęścia – wg informacji zasięgniętych u przydrożnych sklepikarzy, w tym miejscu przeprowadzana jest kompleksowa renowacja obiektów i wyspa dla turystów będzie zamknięta przez rok.
Przykro nam, zwłaszcza ze względu na Beatkę, bo ja z Tomkiem włóczyliśmy się już tu razem. W zamian – zrobiliśmy sobie plażowanie z kompletem możliwych wygłupów. Ale co robiliśmy, pozostanie naszą słodką tajemnicą (mam nadzieję, że Tomek się nie wygada).
W Budvie zjeżdżamy z głównej szosy adriatyckiej i bocznymi, krętymi drogami docieramy do Cetinje. Stare miasto, centrum duchowe Czarnogóry, dawna stolica. Odwiedzamy m.in. monastyr cetnijski, kilka cerkwi, spacerujemy po parkach i centrum miasteczka. W naszej opinii – nie jest to miejsce powalające, tutaj znajdziemy więcej zdecydowanie ciekawszych miejsc. Wróciliśmy do samochodu, zanim jednak ruszyliśmy w dalszą drogę przyszło mi się zmierzyć z reduktorem. Uwidocznił się spory wyciek, co zmusiło mnie do wejścia pod samochód i sprawdzenie, a następnie uzupełnienie oleju w reduktorze. No przecież musimy dbać o Dyskotekę. Jakoś nas do Polski przecież musi dowieźć (zresztą – mamy z nią związane kolejne, konkretne plany).
Z Cetinje ruszamy kolejną malowniczą, górską drogą do Kotoru. Piękny odcinek, wymagający jednak dużej rozwagi i silnych rąk. Droga wąska, a na dodatek – dość zatłoczona. Największe problemy mamy z mijaniem autokarów turystycznych. Po przejechaniu kilkunastu km docieramy do pięknego punktu widokowego, skąd roztacza się panorama kotorskiego fiordu. GPS podpowiada, że do centrum miasta zostaje ok. 900 m. A napotkana tablica kilometrażowa – że zostało tylko 30 km. I zaczyna się dopiero ostre kręcenie kierownicą. Polecam każdemu maniakowi jazdy samochodem po górskich drogach – wielka frajda.
Wjeżdżamy do malowniczego Kotoru.
Pierwsze co nas uderza to super-luksusowe jachty zakotwiczone w porcie, do którego przylega parking. Nasza Dyskoteka jakoś tak blado wygląda w takim towarzystwie.
Ruszamy jednak na podbój tego pięknego miasta. Tym razem mamy fantastyczną pogodę, nie deszczową, jak trzy lata wcześniej.
Włóczymy się więc po starówce i w końcu docieramy do wejścia na twierdzę, która góruje nad miastem. Tu troszkę mina mi zrzedła – dawno nie uskuteczniałem aż takiej wspinaczki, a miasto nie przewidziało podjazdu dla Dyskoteki. Ruszamy więc piechotą, a najdzielniejszy okazuje się najmłodszy. W tym miejscu, rzecz jasna, nie zdradzę czasu podejścia na szczyt (na pewno nie ma się czym chwalić), nie mniej – szczyt został zdobyty.
Powrót był dużo przyjemniejszy.
Zwłaszcza doskonały obiad w jednej z kotorskich knajpek.
A potem – cóż, żegnamy się z Czarnogórą, przekraczamy promem zalew i ruszamy w kierunku Herceg Novi, za którym przekraczamy granicę i jesteśmy już w Chorwacji.
Kwaterujemy się jakieś 20 km od kolejnej z adriatyckich perełek – od Dubrownika.


Środa, 2009-05-13


Dubrownik o poranku.
Przyjemnie się tu wraca.
To miejsce zawsze będzie robić na mnie ogromne.
Dzisiejszego poranka mamy wyśmienitą pogodę. W sam raz na zwiedzanie tego miejsca. Niestety – w taką pogodę do Dubrownika ściąga masę turystów, nie jesteśmy więc sami. Pod tym względem zdecydowanie lepiej zwiedzało się Stary Bar, gdzie byliśmy całkiem sami.
Nie mniej – włóczęga wąskimi alejkami starego miasta, czy spacer wzdłuż murów, czy nawet wizyta w starym porcie – to wspaniałe przeżycie.
Mnogość zaułków, zakątków, malutkich knajpek, kawiarenek – to wszystko sprawia, że nie chce się tego miejsca opuszczać. Na szczęście masowa turystyka z licencjonowanymi przewodnikami nie dociera we wszystkie miejsca, można znaleźć w starej części Dubrownika ciche, spokojne miejsca.
Niestety, na tym praktycznie kończy się dzisiejsza zabawa.
Po południu ruszamy w dalszą drogę. Kierujemy się na północ, pomału w kierunku domu. Najpierw jedziemy wzdłuż wybrzeża, gdzie dwukrotnie przekraczamy granicę – najpierw między Chorwacją a Bośnią i Hercegowiną, a następnie między Bośnią i Hercegowiną a Chorwacją. Dziwny twór – kawałek wybrzeża z miastem Neum oddziela dwa kawałki Chorwacji od siebie. Cóż – tak bywa.
Potem docieramy do autostrady, którą docieramy niemalże do Rijeki, którą późnym wieczorem mijamy kierując się na półwysep Istra – do Puli. Nocujemy jakieś 70 km przed Pulą, do której zamierzamy dotrzeć jutro rano.


Czwartek, 2009-05-14


Wczesnym rankiem opuszczamy kemping i ruszamy dalej. Szkoda, bo fajne i bardzo wygodne miejsce. Chociaż z drugiej strony – przecież i tak nie usiedzielibyśmy na miejscu.
Przed południem docieramy do Puli. Chorwacko – włoskie miasto, gdzie nowoczesność na każdym kroku przeplata się ze starożytnością. Największą osobliwością największego miasta półwyspu Istria jest oczywiście starożytny amfiteatr. Ogromna i w całkiem niezłym stanie budowla jest wprawdzie wciśnięta w bardziej współczesną zabudowę, nie mniej prezentuje się całkiem okazale. Udostępniona do zwiedzania (za całkiem sporą opłatą) pozwala nam odkrywać wiele tajników starożytnych metod projektowania i budownictwa. Oczywiście – dwoje inżynierów (bo przecież taka jest zarówno moja jak i Beaty profesja) – zwraca uwagę na zupełnie inne aspekty niż reszta turystów i prowadzi zażarte dysputy, co, gdzie i jak powstawało. Cóż – takie zawodowe skrzywienie.
W centrum miasta, na szczycie niewielkiego wzniesienia, znajduje się twierdza (wyglądająca raczej współcześnie). Sam obiekt nie jest specjalnie wart uwagi (chociaż pewnie militaryści się ze mną nie zgodzą), część wnętrz zaaranżowane zostało na niewielkie muzeum, gdzie Tomek z wielkim zainteresowaniem przyglądał się modelom statków, za to panorama ze szczytu jest przepiękna. Z tego miejsca w pełni można docenić ogrom starożytnej budowli, którą zwiedziliśmy chwilę wcześniej.
Później – krótki spacer po starej części miasta, ostatni nadmorski posiłek i wracamy.
Teraz zostaje już długi przelot do domu.
Wracamy przez Słowenię, gdzie przerażają nas ceny. W pierwszym momencie planowaliśmy przejazd autostradami, ale cena winietki (ok. 35 Euro) spowodowała, że jednak ruszyliśmy bocznymi drogami. W sumie był to całkiem udany pomysł, bo trafiły nam się piękne drogi (no – może poza przejazdem przez stolicę, gdzie stołecznym zwyczajem utknęliśmy w korku).Tak docieramy do Austrii.
Tutaj winieta jest zdecydowanie tańsza – 7.50 Euro i możemy ruszać na trasę.
Brzydka pogoda, późna pora – a my cały czas jedziemy. Kierujemy się na Wiedeń, później nieco skracamy trasę, docieramy do Słowackiej granicy, mijamy Bratysławę i pod samą Czadcą zatrzymujemy się na krótki odpoczynek.


Piątek, 2009-05-15


Pobudka.
Śniadanie już w drodze.
Docieramy do Zwardonia i jesteśmy w Polsce.
Jeszcze tylko dwie godziny i docieramy do Koziegłów, a właściwie do Kuźnicy.
Właśnie skończyła się kolejna (tym razem niezbyt długa) przygoda.


Koniec części II – ostatniej.


Autor: Cyprian Pawlaczyk



Uczestnicy wycieczki:

– Tomasz Pawlaczyk

– Beata Nowak
– autor

– Land Rover Discovery „Dyskoteka”, 1996 r.


Więcej zdjęć z wyprawy:

GALERIA ZDJĘĆ – ALBANIA


STRONA GŁÓWNA
RELACJE Z PODRÓŻY