Wyprawa dookoła Sahary
Relacja z samochodowej wyprawy po krajach Afryki Zachodniej
Dzień dwunasty – Czwartek – 15.02.2007 r.
Wstajemy dość wcześnie. Szybkie śniadanie i pakujemy samochód.
Wjeżdżamy do Ataru. Typowe mauretańskie miasteczko. Główna ulica to prawie wyłącznie sklepy (w typowo afrykańskim wydaniu). Robimy zakupy. Napoje, pieczywo prosto z taczki. Jest wesoło.
Kierujemy się do Chinguetti. Zanim wjeżdżamy na gruntową drogę czekają nas kolejne kontrole. Ale z uśmiechem na ustach przechodzimy wszystkie i wyjeżdżamy z miasteczka.
Droga wspina się górską doliną. Dookoła praktycznie tylko kamienie i skały. Krajobrazy piękne, chociaż zupełne odmienne niż te do których przyzwyczajają nas polskie góry. A Gosi coś odbiło – zaczęła pozować do zdjęć. No cóż – Afryka uwalnia w każdym z nas coś innego.
W pewnym momencie droga zwęża się i z gruntowej robi się asfaltowa. Jako ciekawostka – od momentu polepszenia się stanu nawierzchni zaczyna obowiązywać ograniczenie prędkości. A co tam. Część asfaltowa wije się coraz wyżej i wyżej. A my obserwujemy po bokach głazy, które mogą w każdej chwili na nas spaść. Nie mniej kilka razy się zatrzymujemy by zrobić kilka zdjęć. Wg książki „Sahara” Michela Palina ten odcinek asfaltowy wybudowali chińczycy w zamian za prawa połowów na wodach mauretańskich. Odcinek jest stosunkowo krótki i jak tylko wyjeżdżamy z kanionu to droga wraca do gruntowo – kamienistej postaci. Jeszcze kilka km dobrze utwardzonej nawierzchni (po której swobodnie można jechać z prędkością ok. 100 km/h) trafiamy na roboty drogowe.
I od tego miejsca do samego Chinguetti droga jest katastrofalna.
Wjeżdżamy do Chinguetti. Tablica informacyjna podaje, że jest to 7 najważniejsze miasto islamu. Cóż – pewnie jest i święte, ale z miastem to jednak ma niespecjalnie wiele wspólnego.
Pierwsze co rzuca się w oczy to wszechobecny piach. A drugie – to stosunkowo niezły porządek jak na afrykańskie miasteczko. Udajemy się na spacer. Specyfika tego miejsca polega m.in. na tym, że wszystkie domy są ogrodzone murami zbudowanym z kamienia.
Do tej pory nie mieliśmy okazji tego jeszcze zaobserwować. Jak w każdym miasteczku
i tu jesteśmy nagabywani przez dzieciaki o słodycze oraz przez ulicznych handlarzy starających się sprzedać cokolwiek. Dzielnie brniemy jednak dalej. Parkujemy samochód pod Hotelem „Fort Sagan” opisywanym przez wzmiankowanego już Palina. Wybudowany jest on w nowej części miasta. A nas raczej interesuje część starsza, więc robimy sobie spacerek.
Gdy docieramy do starszej części miasta spotykamy Achmeda. Przedstawia się nam jako osoba opiekująca się zbiorami bibliotecznymi miasteczka i proponuje nam swoje usługi jako przewodnika. Chcąc zobaczyć cenne księgi przystajemy na jego propozycje. Ruszamy więc za nim i zaczynamy kluczyć wśród zabudowań starej części Chinguetti. Docieramy do budyneczku sąsiadującego ze starym meczetem. Wprawdzie nie możemy wejść do środka świątyni ale z dachu budyneczku mamy piękny widok. Nie tylko zresztą na meczet, ale na całą osadę. Jedyne co budzi grozę to sposób wejścia na dach tego budyneczku. Poza tym – każdy krok utwierdza nas w przekonaniu, że to może się zaraz całe zawalić. Na szczęście nic takiego nie następuje. W tym miejscu dobijamy też targu (ustalamy cenę za możliwość zobaczenia jego zbiorów) i ruszamy w kierunku biblioteki. Zanim docieramy Achmed pokazuje nam rozkład zabudowań typowego domostwa. I pokazuje oryginalny drewniany zamek do drzwi. Wchodzimy do małego pomieszczenia. Siadamy sobie wygodnie na rozłożonych na podłodze matach i nasz przewodnik pokazuje nam swoje zbiory. Księgi wyglądają na stosunkowo stare, są pięknie wydane, oprawione w skórę. Ale stan księgozbioru zostawia pewien niesmak. Książki są mocno zniszczone, wilgotne, z powyrywanymi kartkami. Noszą nawet ślady ingerencji termitów. Jeśli są to oryginały – to już niedługo nimi zostaną. Po prezentacji jednej z pozycji Achmed dość mocno „nakruszył” kruchym papierem, po czym złożył luźne strony, włożył do skórzanego worka, pozbierał okruchy, które również dorzucił do worka. Przerażające. Zastanawialiśmy się, czy rzeczywiście to są oryginały, czy tylko podpucha dla naiwnych turystów. Jeśli jednak są to oryginały, to sposób przechowywania jest oburzający.
Po prezentacji księgozbioru oraz małej recytacji poezji arabskiej, Achmed zaprasza nas na herbatę. Początkowo opieramy się, ale on tak usilnie nalega, że przystajemy na jego propozycję. I zaczął się cały rytuał parzenia herbaty.
Pierwsze – przyniesione zostały naczynia – dla 4 osób są to: 3 czajniki, 5 szklanek, patera, pojemniczki z herbatą i miętą.
Drugie – w naszej obecności Achmed zaczyna „myć” naczynia. Mycie to polega właściwie na polewaniu szklaneczek i czajniczka wodą z dużego czajnika.
Trzecie – na przyniesionej butli gazowej z palnikiem zostaje nastawiona woda do której dosypana zostaje (po zagotowaniu wody – rzecz jasna) herbata, a następnie jeszcze dołożona jest mięta i cukier.
Czwarte – nalewanie, a właściwie przelewanie parzonej herbaty z czajniczka do szklanek i odwrotnie. Ta czynność powtarzana jest wielokrotnie. Prawie do znudzenia. A tak naprawdę to do momentu pojawienia się piany. W momencie, gdy piana już nie opada i jest na wysokość połowy szklanki, Achmed nalewa herbaty do szklanek i nas częstuje.
Herbata jest mocna, aromatyczna i bardzo słodka. Ale o dziwo – doskonale gasi pragnienie.
Cały cykl parzenia i picia herbaty powtarzany jest trzykrotnie – najpierw pije się za życie, później za miłość, a na koniec za śmierć. Po wypiciu drugiej porcji herbaty Achmed przynosi nam pokazać swoje referencje i proponuję pracę przewodnika przy przeprawie przez pustynię. Informuje nas przy tym, że bez przewodnika nie damy rady przejechać. Poważnie się nad jego ofertą zastanawiamy, ale nie pasuje nam cena (żądał 200 Euro), termin (wyjazd dopiero na drugi dzień rano) i czas trwania tej imprezy (trzy dni do Kiffy).
W między czasie pojawia się kolejny gość – tym razem francuz znający nieźle angielski. Rozmawiamy jeszcze chwilę z gospodarzem, pijemy trzecią porcję herbaty i wracamy do samochodu.
Po drodze zastanawiamy się co robić – czy zaryzykować samotną jazdę przez Saharę.
Pierwsze co robimy – to uzupełniamy zapas palowa. I tu kolejny szok. Podjeżdżamy pod dystrybutor, koło którego siedzi staruszek i macha wajchą pompy ręcznej.
Tutaj dopada nas kolejna grupka dzieciaków. Po rozdaniu kilku garści cukierków dziewczyny zostały obdarowane koralikami, a dziewczyna pozwoliła wykonać zdjęcie – tylko jedno.
Ruszamy w kierunku Ataru. Po dotarciu do punktu kontrolnego decydujemy się na zjechanie z drogi i wjechanie na pustynię. Będziemy próbować przebić się bezdrożami do miejscowości Tidjikja. Zgodnie z informacjami otrzymanymi od żandarma na punkcie kontrolnym zjeżdżamy w pierwszą ścieżkę w lewo i potem kierujemy się śladami opon. Na GPSie nastawiamy najkrótszą drogę po bezdrożach. Urządzenie podaje nam dystans – do celu ok. 260 km. Wg mapy – jest to ok. 400 km. Może być pięknie. Początkowo jedziemy po skalistej ścieżce i całkiem sporych kamieniach. Później droga zaczyna wieść po drobnym kamiennym grysie. Jazda idzie nam całkiem dobrze. Tylko uzyskiwane prędkości (rzędu 15 km/h) są nieco niezadowalające. Kluczymy po pustyni porównując dystans w linii prostej z liczbą rzeczywiście przejechanych km. Wychodzi nam, że na każde 30 km przejechanych zbliżamy się ok. 10 km do celu. Droga nie jest monotonna. Wije się między skałami, górami. Mijamy jedno obozowisko, potem dwa stada kóz i wielbłądów. I tak sobie jedziemy. Po przejechaniu ok. 60 km, co zajęło nam tylko 3 godziny dotarliśmy do piachu. I tutaj po przejechaniu kilku odcinków poddaliśmy się. Możliwość utknięcia w piasku, pośród pustyni, bez żadnej możliwości komunikacji (polskie komórki nie mają zasięgu w Mauretanii, a CB pozostawało głuche) zmusiło nas do odwrotu. Sahara pokonała nas po raz pierwszy. Wracamy po śladach zarejestrowanych przez nasz GPS. Gdy późnym wieczorem docieramy ponownie do punktu kontrolnego wzbudzamy pełen politowania śmiech żandarma.
Zaczyna się nocna jazda do stolicy. Chcemy nadrobić trochę straconego czasu. A że droga przez pustynię jest nam znana, a stan jej jest bardzo dobry jedziemy bez większych obaw.
Jedziemy bardzo szybko. Ale po całym dniu zaczyna dawać o sobie znać zmęczenie. Poza tym – udręką są inni kierowcy. Mają bardzo ciekawy sposób oświetlania drogi – cały czas jadą z wszystkimi możliwymi do włączenia światłami z przodu, nie reagując na mruganie przeze mnie światłami, za to z tyłu pojazdu generalnie nie mają żadnego oświetlenia.
Jest to męczące.
Zjeżdżamy więc z drogi i zatrzymujemy się na pustyni.
Jest pierwsza w nocy.
Czas na małą drzemkę.
WIĘCEJ O NASZEJ PODRÓŻY PO AFRYCE MOŻNA ZNALEŹĆ TUTAJ:
http://www.cypis.pl/blog/category/relacje-z-podrozy/wyprawa-dookola-sahary/
Przybliżona lokalizacja GPS:
Zdjęcie satelitarne osady Szinkit – Chinguetti: