Luty – Marzec 2007 r.
Wyprawa dookoła Sahary !!!!
Część VI – Maroko i powrót
Dzień trzydziesty piąty – Sobota – 10.03.2007 r.
Wstajemy gdzieś koło 7.00.
Ale stacja coś nam wygląda na opuszczoną.
Gosia zauważa jednak małego szczeniaczka i urządza mu sesje zdjęciową.
W międzyczasie w przy stacyjnym budynku otwierają się drzwi i widzimy leżącego na podłodze pracownika. Dowiadujemy się od niego, że paliwo jest i można zatankować. Wydajemy więc wszystkie lokalne ougije oraz CFA (których nie wydaliśmy w Senegalu) i tankujemy samochód, z nadzieją, że wystarczy do pierwszej stacji na marokańskiej Saharze (nie zanotowaliśmy, gdzie była ostatnia, a nie chce się już nam wracać do Nouadhibou (nadrobilibyśmy ponad 100 km). Ruszamy więc do granicy, na którą docieramy koło 8.00.
Po mauretańskiej stronie formalności załatwiliśmy błyskawicznie, przejechaliśmy przez strefę zaminowaną (!!!)
i stanęliśmy na przejściu marokańskim. A tutaj mają czas. Ogonek samochodów był bardzo długi, w sumie stało ich
z kilkadziesiąt. Zaparkowaliśmy naszą „Dyskotekę” i ruszyliśmy pieszo po wszystkich punktach – pierwsza była żandarmeria, następnie policja, gdzie musieliśmy najpierw wypełnić fiszki i zostawić paszporty a potem swoje odczekać.
Kiedy czekaliśmy na zwrot paszportów poznaliśmy pewną amerykankę, która jeździła po krajach afrykańskich i pracowała w jednej z organizacji charytatywnych. Rozmawialiśmy z nią kilkanaście minut wymieniając się wzajemnymi wrażeniami.
Pierwsza została wywołana amerykanka, a my zaraz za nią. Jak tylko dostaliśmy paszporty to ruszyliśmy na wizytę do celników.
Tu wszystko poszło gładko, wypisane zostały kwitki i kazano nam podjechać samochodem. Celnicy sprawdzili nr nadwozia, popatrzyli pobieżnie po bagażach i kazali jechać. Ostatnim punktem programu granicznego był „dog-control”. Zabawa polegała na wpuszczeniu psa do naszego samochodu – pewnie w celu poszukiwania narkotyków – ale pies raczej był skory do zabawy, więc na wiele się nie przydał.
W ten sposób wróciliśmy do Maroka. Było już dobrze po 10.00.
Ruszamy na Saharę. Podróż jest trudna. Od strony pustyni w kierunku oceanu wieje silny wiatr, który utrudnia nam jazdę na dwa sposoby – pierwsze to stawia nam duży opór, drugie to niesie ogromne ilości piasku. Pustynia wygląda jak przykryta śniegiem, jest niemalże biała – niesamowity widok. Po drodze zatrzymujemy się kilka razy oglądając piękne klifowe wybrzeża.
Po raz kolejny mamy okazję podziwiać efekty zmagań ziemskich żywiołów. Natura to jednak potężna siła.
Cały czas jedziemy po pustyni. Mijamy zjazd na Dakhla i kierujemy się do Boujdour. Zamierzaliśmy dojechać dalej,
ale ja już nie wytrzymałem. I tak pokonaliśmy dzisiaj coś ok. 700 km. Kwaterujemy się więc w portowym Boujdour
a przed snem idziemy jeszcze na małą kolację. W przydrożnej knajpce jem sobie porcyjkę baraniny. Gosia jak zwykle – rezygnuje.
Dzień trzydziesty szósty – Niedziela – 11.03.2007 r.
Poranek był przyjemnie chłodny.
Na tyle chłodny, że z hotelu wychodziliśmy ubrani w polary (coś nie afrykańsko).
Wyjeżdżając z Boujdour zauważamy, że to tu była właśnie strusia brama.
Ruszamy na pustynie. Prawdopodobnie na tej wyprawie już po raz ostatni. No, ale kiedyś musiało się to skończyć.
Dzisiaj na Saharze jest wyjątkowo chłodno – rano temperatura nie przekracza 26 stopni C. Cóż to jest w porównaniu do temperatur, jakie notowaliśmy na mauretańskiej pustyni.
Mijamy potężne zakłady przemysłowe i portową Marsę i docieramy do Laayoune. Tutaj uzupełniamy zapasy paliwa i bez zwłoki ruszamy dalej. Dzisiejszy dzień jest tranzytowy, a my chcemy dotrzeć możliwie jak najdalej.
Po jakimś czasie mijamy Tah – symboliczne graniczne miasteczko między okupowaną Saharą Zachodnią a Marokiem właściwym.
I w końcu docieramy do Tarfaya – miasteczka, które kojarzyć się nam będzie z marokańską gościnnością. Z daleka widzimy wrak statku na plaży, więc zatrzymujemy się i robimy sobie spacerek po piasku. Jest to właściwie fragment wraku, który morze wyrzuciło na brzeg. Nie mniej – fragment jest ogromny. Aż dziw bierze, że tyle złomu zostało w jednym miejscu.
W Polsce złomiarze dawno by zrobili z nim porządek. Wracając do samochodu mijamy na wydmach ciekawe formacje z piasku – wiatr i woda zrobiły prawdziwe cuda z piasku.
Kilka km dalej znajdujemy kolejny wrak statku – tym razem w całości. Gosia robi nam śniadanie a ja idę przyjrzeć mu się bliżej. Po krótkim odpoczynku ruszamy w dalszą drogę.
Mijamy miejscowość Akhfanir, gdzie zaczyna się wybrzeże klifowe. Coś niezwykłego – zatrzymujemy się i przez dłuższą chwilę obserwujemy, jak ocean walczy z brzegiem. Klify układają się w niezwykle piękne formacje, a dynamiki nadają im uderzające w brzeg fale.
Później jedziemy prawie cały czas. Za miejscowością Tan-Tan pustynia właściwie się kończy. Zaczynają się pierwsze marokańskie góry. Gosia – znudzona saharyjskim klimatem – wyraźnie się ożywia. Zwłaszcza, gdy jedziemy górską doliną w kierunku oceanu. Późnym popołudniem docieramy do starego, hiszpańskiego miasteczka – do Sidi Ifni. Kwaterujemy się w sympatycznym hoteliku „Suerte Loca” położonym w hiszpańskiej dzielnicy, prawie nad samym brzegiem morza. Jako, że jeszcze jest jasno, słońce dopiero zbliża się do linii horyzontu, wybieramy się na spacer po miasteczku. Większość atrakcji zlokalizowana jest wokół placu hiszpańskiego. Niestety – najładniejszy budynek – dawnego konsulatu – jest zrujnowany. Spacerujemy po placu i docieramy do ładnej latarni morskiej.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się w restauracji „Nomad”. Zamawiamy pyszną sałatkę i doskonałe, delikatne rybki – byliśmy już bardzo głodni. Właściciel lokalu życzy nam po polsku „smacznego” chwaląc się przy okazji, że jego kucharz był w Krakowie i zna trochę polski (w ten sam sposób zaskoczył nas, pytając, czy jesteśmy z Polski). Po pysznym obiedzie poszliśmy do kucharza dziękując mu po polsku.
Wróciliśmy do hotelu.
Dzień trzydziesty siódmy – Poniedziałek – 12.03.2007 r.
Poranek w naszym hoteliku jest niezwykle przyjemny.
Dzień zaczynamy od wizyty na tarasie (na dachu), skąd mamy widok na ocean i miasteczko. Widać stąd również oryginalny budynek
o kształcie statku.
Przed wyruszeniem w dalszą drogę posilamy się w hotelowej restauracyjce (Gosia – tradycyjnie omlet, a ja – naleśniki z
czekoladą – pycha).
Ruszamy na północ. Po drodze zatrzymujemy się w niewielkiej nadmorskiej (a raczej nadoceanicznej) osadzie Legzir, gdzie jest fajna plaża oraz niewiarygodne formacje skalne. Dotarcie do dwóch naturalnych mostów skalnych zajmuje nam około godziny. Ale spacer, wczesnym rankiem, dobrze nam robi. W drodze powrotnej spotykamy niemiecką rodzinkę, która podróżuje w podobny sposób – tyle że pojazd ma nieco bardziej oryginalny.
Kierujemy się na Tiznit, w którym zatrzymujemy się tylko na chwilkę. Przede wszystkim – samochodzik dopomina się o 5 min – więc wymieniam mu filtr powietrza i kontroluję najważniejsze podzespoły (usuwam też maskownicę z snorkela). Ruszamy w drogę, którą prawie natychmiast gubimy. Zatrzymujemy się i pytamy młodych chłopaków o drogę – ci jak dowiedzieli się skąd jesteśmy – to najpierw zapytali czy mamy polskie piwo lub wódkę – tak nas właśnie w świecie kojarzą – niestety.
Mijamy Tiznit i kierujemy się na Tafraoute. Początkowo droga jest raczej nijaka, ale później – zmienia się. Jedziemy po wąskich, górskich dróżkach wijących się w dość zróżnicowanym krajobrazie. Strasznie się nam to podoba. Mijamy wiele uroczych wiosek i miasteczek, zlokalizowanych raz na zboczach gór, innym razem głęboko w dolinach. Jest to wielkie urozmaicenie po niezwykle płaskiej, czarnej Afryce.
Po kilku godzinach jazdy docieramy do Tafraoute. Samo miasteczko nie zachęca do zwiedzania – właściwie tutaj nic nie ma.
Próbowaliśmy odnaleźć jedną z nielicznych ciekawostek – rzeźbę gazeli – niestety, lokalni włodarze chyba nie specjalnie są nastawieni na turystykę, bo nie znaleźliśmy żadnych tablic – tak więc gazelę pozostawiliśmy w spokoju, wprawdzie niezamierzeni, ale jednak. Znużeni wróciliśmy do centrum, gdzie odwiedziliśmy jedną z restauracji – szybki obiadek (pyszna baraninka, której Gosia rzecz jasna nie ruszyła) i jesteśmy gotowi do dalszego zwiedzania. Okolica miasteczka – to już zupełnie co innego.
W okolicznych wioskach są przepiękne formacje skalne. W jednej z wiosek – Agard – docieramy do malowanych skał.
To dużo powiedziane. Ich twórcą jest Belg, Jean Veran. Nie mniej – to co zrobił z przepiękną okolicą – powinno być karalne.
Pooblewał kolorowymi farbami kilka formacji skalnych szpecąc je dokumentnie. Nie mniej – jest to podobno wielka atrakcja turystyczna. Zniesmaczeni wracamy, gdy zauważamy wąską, polną dróżkę, prowadzącą wysoko w góry. Gdzieś na jej końcu widzimy maleńkie domki, więc decydujemy się je odwiedzić. Mamy kolejny off-road’zik. Wjeżdżamy 5 km wysoko w góry i docieramy do malowniczej wioski. Nie mniej – pojawia się pewien mały problem. W wiosce droga zasypana jest kamieniami, a jej szerokość uniemożliwia właściwie zawrócenie. Nie mniej – podejmujemy się tego i po kilkukrotnym obiciu „Dyskoteki” jesteśmy ustawieni w odpowiednim kierunku.
Wracamy do Tafraoute, skąd wyruszamy na poszukiwanie doliny Ameln oraz wioski Oumesnat. Niestety – informacje w przewodniku są na tyle nie precyzyjne, że po przejechaniu ok. 10 km doliną decydujemy się zawrócić, bez zwiedzania wioski – wracamy do głównej szosy i kierujemy się na Agadir. Ku naszemu zdziwieniu, po kilku km widzimy tablicę – Oumesnat, zjeżdżamy z głównej drogi i udajemy się na krótki spacer. Mijamy małe cmentarzyki i dochodzimy do wioski zlokalizowanej u stóp wysokich gór. Po krótkim spacerze wracamy do samochodu i ruszamy szosą wijącą się cienką wstęgą wśród gór.
Zapada zmierzch, a my wciąż jedziemy. Na krótkim postoju dzwonię do Polski i rozmawiam chwilkę z moim małym krasnalem.
Późnym wieczorem docieramy do miasteczka Oulad Teima, gdzie zostajemy na noc.
W hotelowym barze, bo trudno to jednak było nazwać restauracją jem pyszne klopsiki baranie z lokalnymi sałatkami.
Pyszne jedzenie, a mimo to, Gosia nie daje się namówić. Jej strata.
Dzień trzydziesty ósmy – Wtorek – 13.03.2007 r.
Wczesnym rankiem docieramy do Taroudant.
Pierwsza rzecz, jaka rzuca się nam w oczy to wspaniałe mury okalające miasteczko. Przez jedną z bram wjeżdżamy do
wewnątrz i kierujemy się na kazbę. Tutaj, na przydrożnym parkingu zostawiamy samochód i ruszamy zobaczyć twierdzę.
Dzisiejsza kazba to właściwie tylko mury obronne, wewnątrz których powstała podobna do Medyny dzielnica. Zwiedzamy ją
wczesnym rankiem, więc jest tu spokój. Można bez przeszkód wałęsać się po wąziutkich uliczkach, co też z przyjemnością robimy. Po obejściu kazby wracamy na parking, skąd udajemy się na poszukiwanie Place al-Alaouyine będącego głównym punktem Medyny. Zamiast na plac docieramy w pobliże jednej z bram miejskich, skąd udajemy się na jeden ze znalezionych bazarów.
Tutaj – zostaliśmy zaczepieni przez lokalnego przewodnika (nawet sympatycznego), z którym decydujemy się obejść centrum miasteczka. Prowadzi nas przez suk (tak nazywają się lokalne bazary), wąskie uliczki do głównego placu, a następnie przez kolejne suki próbuje nas „dostarczyć” do zaprzyjaźnionych sklepów. Co zresztą mu się nawet udaje. Na jednym z bazarów robimy zakupy – ja kupuję ozdobną szatę dla Asi, a Gosia – lokalną grę Solitera dla Leo i taty. Kwestię kosztów zakupu w/w pamiątek pozwolimy sobie przemilczeć.
Kolejny sklepik – to gra fantastycznych kolorów i zapachów. Trafiliśmy do gościa, wyglądającego całkiem sympatycznie,
który zaprezentował nam całą gamę lokalnych przypraw, pachnideł i barwników, po czym próbował nam sprzedać 100 g mydła za 40 Euro – gdy go grzecznie wyśmialiśmy to się na nas obraził. Cóż – taki los.
Nasz przewodnik zaprowadził nas do jednego ze swoich zaprzyjaźnionych sklepów. Mieliśmy okazję zobaczyć całą masę antyków i rękodzieła, niestety – wszystko (mimo, że piękne) było zbyt drogie, więc podziękowaliśmy i wyszliśmy. Nasz przewodnik był bardzo zawiedziony.
Ostatnim punktem programu, wg naszego przewodnika, była tłocznia oleju i faktoria wyrobów z Argentu.
Po zwiedzeniu Taroudant ruszamy w kierunku Marrakeszu. Kilkanaście km drogi jest całkiem przyzwoitej, później jednak zaczynają się prawdziwe „schody”. Potężny znak drogowy (zrobiony z betonu i stali) informuje nas o czekających 120 km zakrętów – ja już się cieszę, Gosia nieco mniej.
Wjeżdżamy ostro w góry. Wprawdzie „Dyskoteka” to nie bmk-a, ale również bardzo dzielnie wspina się.
Mijamy wiele malowniczo położonych wiosek i miejsc, żałując jedynie, że pogoda nam nie sprzyja. Cały czas mamy szare niebo, a znaczna część drogi jest lekko przymglona. Droga jest bardzo wąska. Na tyle wąska, że dwa samochody osobowe mają duży problem się minąć. Na szczęście ruch na tej drodze jest niewielki. Po kilkudziesięciu km wspinaczki docieramy do Tizi n’Test – przełęczy drogowej położonej na wysokości 2100 m n.p.m. Za przełęczą droga ostro schodzi w dół.
Tutaj jednak widoczność jest nieco lepsza. Podziwiamy ośnieżone szczyty i kolejne berberyjskie wioski. Zjeżdżając mijamy wycieczkę kolarską. Całą grupa rowerzystów pomalutku wspina się na rowerkach na przełęcz, z której my zjeżdżamy – nie byłoby pewnie w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że kolarzami byli emeryci pod 60-kę. Jesteśmy pełni podziwu.
Docieramy do miasteczka Ijjoukak za którym zatrzymujemy się na parę minut dla „Dyskoteki” – tym razem wyluzował się i przesunął do przodu bagażnik dachowy – korekta wymagała zdjęcia prawie całego bagażu z dachu. Mała naprawa została wykonana w asyście lokalnych dzieciaków w nadrzecznym sadzie.
Droga wije się teraz wzdłuż rzeki. Miejscami przypominają się nam widoki znad polskiego Dunajca (zwłaszcza z Sokolicy).
Za Asni droga się „prostuje” i już bez przeszkód dojeżdżamy do Marrakeszu. Pierwszy kontakt z miastem nie jest dla nas
zachęcający – gubimy się i wjeżdżamy samochodem prawie w sam środek Medyny (pewnie nic, gdyby nie fakt, że dróżki są niewiele szersze od „Dyskoteki” i przejazd nimi wzbudza oburzenie, a może politowanie lokalnej ludności. Jakimś cudem wracamy do centrum i udaje się nam ruszyć w kierunku nowszej części miasta. Kwaterujemy się w Hotelu Le Grand Imilchil w Ville Nouvelle (na przedmieściach) po czym taksówką wracamy do Medyny. Kierowca zostawia nas prawie przy samym Dżemaa El-Fna – wielkim placu będącym jakby środkiem Medyny, przy którym koncentruje się całe nocne marakkeszańskie życie.
Pierwszy kontakt kulinarny z miastem – to tradycyjny arabski kebab – mimo, że bardzo smaczny, to później żałowaliśmy, że się na niego skusiliśmy. Na samym placu ustawia się wieczorem dziesiątki różnorakich kramów restauracyjnych, przy których można kosztować do woli regionalnych przysmaków za niewielkie pieniądze. Nam trafił się placek z kury na słodko – delicje. Poza posiłkami, na placu swoje miejsce znalazła cała rzesza różnych dziwaków – grajków, akrobatów, etc. – prezentujących swoje umiejętności. A jedną z przyjemniejszych atrakcji są stoiska z sokiem pomarańczowym, na których za jedyne 3 DH można dostać szklankę (bądź pucharek) chłodnego, świeżo wyciśniętego soku – pycha. Wypiliśmy go całkiem sporo.
Po posiłku powłóczyliśmy się nieco po bazarach, pięknie i kolorowo wyglądających nocą, aż w pewnym momencie zmęczenie wzięło górę i wróciliśmy taksówką do hotelu.
Padliśmy …
Dzień trzydziesty dziewiąty – Środa – 14.03.2007 r.
Poranek zaczęliśmy od wizyty w kazbie. Tutejsza kazba jest całkiem spora, a w południowo – wschodnim jej narożniku znajduje się Pałac Królewski. Jest to okazała budowla o bliżej niesprecyzowanym dla nas przeznaczeniu – nie mniej jest pilnowana
zarówno przez policję jak i wojsko – a próba sfotografowania jednej z okazałych bram skończyła się interwencją policjanta, żądającego usunięcia fotografii. Za okazałymi murami kazby i pałacu znajduje się dawna dzielnica żydowska – Mellah.
Tutaj włóczymy się spokojnymi, wąziutkimi uliczkami, nie zaczepiani przez nikogo. Wycieczkę po Marrakeszu ciężko zaplanować, a jeszcze ciężej zrealizować te plany. Mnogość uliczek, przejść, ślepych zaułków powoduje, że najlepszym sposobem zwiedzania miasta jest luźna włóczęga „na ślepo”. Spacerując w ten sposób jakimś cudem dotarliśmy do jednego z pałaców – El-Badi, na murach którego znalazły sobie miejsce swojsko wyglądające bociany. Sam pałac, jak większość lokalnych zabytków, jest w dość opłakanym stanie. Opuszczamy dzielnicę żydowską i ruszamy na podbój cechowych suków (nazwa nam się coraz bardziej podoba). Spacerujemy po bazarach, zaczepiani przez handlarzy, myszkując po co ciekawszych
zaułkach. W jednym sklepiku obserwujemy jak kobieta smaży kwadratowe naleśniki – wyglądały tak apetycznie, że kusimy się i jemy po jednym. Doskonałe. Dalej znajdujemy też wiele interesujących miejsc oraz rzeczy, które chętnie kupilibyśmy – na szczęście handlarze nie są specjalnie natarczywi, więc udaje się nam ich spokojnie mijać nie robiąc sobie przy tym dziury w portfelu. Po niezbyt długim spacerze docieramy do głównego placu, który teraz robi raczej smętne wrażenie (w nocy prezentuje się znacznie bardziej okazale). Odwiedzamy nasze ulubione budki z sokiem pomarańczowym i udajemy się na pocztę – najwyższy czas wysłać kilka kartek. Wracamy na plac i obserwujemy różne dziwactwa – po placu kręci się wielu przebierańców pozujących do zdjęć za niewielką opłatą. Jest też kilku zaklinaczy węży (mamy okazję zobaczyć taniec prawdziwej kobry, ale na zbliżenie się do niej nie wystarcza nam odwagi). Kilka kobiet oferuje tatuaże. Mijamy też dwóch dziwaków oferujących ludzkie zęby (i jak się nam wydaje – sztuczne szczęki zrobione z prawdziwych zębów – zgroza).
Wracamy na bazary – musimy kupić kilka pamiątek. Pierwszy stragan, przy którym zatrzymujemy się, oferuje szale, chusty, etc. Gosia chce kupić na pamiątkę turban, a ja robię za manekin. Przymierzam śliczny turban w kolorze indygo, który chcemy zakupić, ale sprzedawca „zaśpiewał” sobie 40 Euro, czym bardzo rozeźlił Gosię – daliśmy sobie z nim spokój. Chwilę później podobny kupujemy za 5 Euro na innym straganie. Cóż – trzeba sobie radzić. U lokalnego rzeźbiarza kupuję dwie figurki wielbłądów – jedną dla mnie, drugą dla krasnalka. Włóczymy się dalej między kolejnymi kramami, zostajemy zaczepieni m.in. przez sprzedawcę lamp, który zna kilka słów po polsku.
Jakimś cudem trafiamy do Medresy Ali Ben Jusufa. Jest to jeden z najciekawszych muzułmańskich zabytków Marrakeszu, w doskonałym zresztą stanie, który jest udostępniony do zwiedzania. Medresa – jest to szkoła koraniczna.
Wewnątrz można podziwiać wspaniałe zdobienia ceramiczne i drewniane. Jest tu wiele małych pokoi dla uczniów szkoły, znajduje się tu również wiele malutkich (ale bardzo uroczych) dziedzińców i zakamarków. Efektowne są nawet toalety zlokalizowane
w dawnym pomieszczeniu do ablucji.
Gdy opuściliśmy medresę musieliśmy wyglądać bardzo samotnie, bo zaraz przypałętał się do nas pseudo-przewodnik oferujący wycieczkę do garbarni. Temat garbarni nas zainteresował, więc ruszyliśmy w kierunku wskazanym przez przewodnika.
Dotarliśmy do dzielnicy, w której znajduje się kilka garbarni. Mieliśmy okazję zwiedzić jedną z nich. Nie są to specjalnie zachęcające miejsca – jeden wielki syf i smród (na tyle wielki, że zaoferowano nam świeżą miętę do przytknięcia do nosa). Nie mniej – mamy okazję podejrzeć, jak przygotowuje się skórę do dalszej obróbki – mijamy kadzie w której najpierw trawi się skóry, a później barwi. Wg danych naszego kolejnego przewodnika (jeden nas przyprowadził, drugi oprowadził) w takiej garbarni pracuje ok. 40 berberyjskich rodzin (!!!). Jest to ciężka robota. Przewodnik zaprowadził nas do sklepu, gdzie zostaliśmy niemalże zmuszeni do zakupu pięknego kilimu. Wprawdzie udało się nam negocjować cenę z wyjściowych 3500 DH do poziomu 735 DH, ale wychodząc i tak mieliśmy wrażenie, że sporo przepłaciliśmy.
Nie mniej – kilim jest śliczną pamiątką. Gdy wyszliśmy z garbarni przypomniał o swoim istnieniu przewodnik oprowadzający nas – wyłudził od nas ostatnie marokańskie monety. Ale stwierdziliśmy, że należało mu się, w końcu coś tam nam pokazał.
Jak tylko odszedł – przypomniał o swoim istnieniu pierwszy przewodnik, który nas tu przyprowadził. Ten – był bardzo niesympatyczny, a my mieliśmy z nim spory problem. Wlókł się za nami całkiem długo, odczepił się z łaską, gdy daliśmy mu 1 Euro.
Nie mniej był tym oburzony. My zresztą też.
Wracamy do Dżemaa El-Fna, skąd – po szklaneczce soku pomarańczowego – wracamy taksówką na popołudniową „drzemkę” do hotelu – Gosia renegocjuje wartość taksówki (teraz płacimy już tylko 10 DH).
Kilkugodzinna przerwa była nam potrzebna. W końcu jesteśmy już dość długo w podróży. Nie mniej, nie wysiedzieliśmy zbyt długo w hotelu i jak tylko zaczęło się szarzyć na niebie to wróciliśmy (kolejną taksówką, rzecz jasna) do centrum.
Nocne życie w Marrakeszu nam się spodobało więc wróciliśmy na kolejne porcje soku pomarańczowego oraz kolację.
Najpierw spałaszowałem doskonałą gęstą zupę (chyba z owoców morza, ale nie jestem pewien), a potem zjedliśmy razem z Gosią kolację, na którą składały się kiełbaski, frytki, oliwki, sałatka i placki ziemniaczane. Pycha. Miłą atmosferę zakłócił jedynie kucharz, który oszukał nas na 20 DH. Niech mu to na zdrowie wyjdzie.
Po kolacji ruszyliśmy na ostatni spacer po bazarkach i centrum Marrakeszu.
W drodze powrotnej zadzwoniliśmy do Polski – do Asi i do rodziców. Trochę oberwaliśmy po uszach, bo zbyt rzadko się z nimi kontaktujemy. No cóż – chyba sobie zasłużyliśmy.
Gosia chyba już ma dość. Coś mi się wydaje, że dzisiejszy dzień to już koniec naszej wyprawy. Ale cóż jej się dziwić, w sumie spędziliśmy już prawie 40 dni w podróży, z czego większość w samochodzie.
Dzień czterdziesty – Czwartek – 15.03.2007 r.
Gdy wyszliśmy z hotelu dało się zauważyć, że w nocy padało.
I to chyba dość ostro, bo wszystko dookoła nosiło jeszcze znamiona deszczu.
A nasza „Dyskoteka” po deszczowej nocy pod hotelem była bardziej brudna niż po trzech dniach ostrej jazdy po pustyni.
Z Marrakeszu kierujemy się na Ouarzazate (Wazarat). Wg mapy jest to kolejna piękna, górska droga, na co Gosia kręci bez zrozumienia głową. No cóż – taki już urok państwa, którego znaczna część to góry – można jeździć krętymi drogami przez góry lub dalekimi objazdami. Na szczęście poranek jest bardzo pogodny, więc jazda nie jest specjalnie męcząca.
Dopiero kilkadziesiąt km za Marrakeszem droga robi się typowo górska, nie mniej cały czas jest szeroka i w bardzo dobrym stanie. Po drodze mijamy wielu lokalnych handlarzy, oferujących różnorakie specjały, przede wszystkim górskie minerały –
nota bene – prześliczne. Nie mniej handlarze są bardzo męczący, ponieważ dopadają nas na każdym krótkim postoju,
podczas robienia zdjęć. Przez dłuższy czas udaje się nam dzielnie z nimi walczyć. W pewnym momencie decydujemy się z Gosią zatrzymać przy jednym z przy drogowych straganów – w końcu są to całkiem miłe pamiątki. Trafiamy na bardzo spokojnego, uprzejmego starszego pana, który ceny wyjściowe podaje na bardzo rozsądnym poziomie. Bez większych targów kupujemy kilka kamiennych figurek, glinianych miseczek i jeden kryształ kobaltowy (cokolwiek to znaczy). Zadowoleni ruszamy dalej.
Droga zaczyna ostro piąć się pod górę. Męczącą jazdę rekompensują fantastyczne widoki. Co kilkaset metrów zatrzymujemy się by zrobić jakąś fotkę. Podczas takich postojów udaje się nam jeszcze kupić kilka specjałów – znowu minerały, tym razem barwy czerwonej oraz kolejne kamienne figurki – mamy wrażenie, że figurki to ręczna robota, a sprzedawcy chcą raptem 2 euro za sztukę – grzech nie kupić. Cała droga jest przepiękna – mijamy wiele malowniczych, berberyjskich wiosek,
a także mamy przyjemność obserwować piękne, ośnieżone szczyty Atlasu Wysokiego. W końcu docieramy do najwyższego punktu drogi – do przełęczy Tichka (wysokość 2260 m n.p.m.). Kolejny odcinek drogi to ciągły zjazd w dół, aż do samego Ouarzazate.
W miasteczku Ouarzazate robimy dłuższy postój. Zatrzymujemy się w pobliżu malowniczej kazby i ruszamy na podbój miasteczka.
Cała kazba składa się jakby z trzech części – twierdzy, małej wioski i kamiennego miasteczka. Spacerujemy sobie wąziutkimi uliczkami podglądając codzienne życie mieszkańców oraz opędzając się od pseudo-przewodników. Na zakończenie zatrzymujemy się jeszcze w lokalnej restauracji na mały posiłek.
Ostatni odcinek drogi między Ouarzazate a Tinhirem pokonujemy praktycznie bez zatrzymania. Z małym wyjątkiem – gdzieś w połowie drogi dopada nas zmęczenie i na pustkowiu zatrzymujemy się w celu ucięcia godzinnej drzemki.
Pokrzepieni krótkim snem docieramy do Tinhiru, za którym, w jednej z wiosek na drodze prowadzącej do przełomów Todry znajdujemy sympatyczny i cichy hotelik. Ostatni odcinek (praktycznie od samego Ouarzazate) pokonujemy w dość trudnych warunkach pogodowych: raz – jest silny wiatr, uniemożliwiający szybką jazdę, dwa – zaczyna padać deszcz, miejscami nawet dość konkretnie (w końcu w Afryce widzimy deszcz, chociaż prędzej zobaczyliśmy śnieg).
Po zakwaterowaniu zostajemy zaproszeni przez właściciela hotelu na herbatę, przy której wymieniamy się wrażeniami z podróży oraz słuchamy informacji o m.in. kulturze berberyjskiej. Jedyny mankament tego miejsca to bardzo niskie temperatury – na zewnątrz wieczorem było poniżej 10 stopni C.
Dzień czterdziesty pierwszy – Piątek – 16.03.2007 r.
Dzisiejsza noc była wspaniała.
Zimna jak diabli.
Ale wyspaliśmy się tak dobrze jak nigdy.
Szybka pobudka przed godz. 7.00.
I ruszamy.
Podjeżdżamy „Dyskoteką” pod sam wąwóz, gdzie zostawiamy ją na parkingu i ruszamy w góry. Jest bardzo zimno. Zmierzyliśmy w samochodzie temperaturę – na zewnątrz było raptem 7 st.C. I to ma być Afryka?
Ubieramy się we wszystko co tylko mamy – ja mam polar i kurtkę, a nawet rękawiczki, a Gosia ubiera m.in. golf i dwa polary, a do tego moją czapkę. Wyglądamy co najmniej zabawnie. Nie mniej – temperatura i silny wiatr zabawnymi nie są.
Mijamy piękny, malowniczy wąwóz i za wąwozem ruszamy ostro pod górę. Pejzaże mamy istnie tatrzańskie. Góry w tym miejscu pozbawione są niemalże roślinności. Hasan prowadzi nas pewnie, jakimś cudem cały czas odnajdując drogę, której my przeważnie nawet nie zauważamy. Dawno już nie byliśmy w górach, kondycja nasza dała nam się we znaki.
Nie mniej po dwugodzinnym marszu docieramy do przełęczy. Tutaj robimy sobie dłuższą przerwę – w końcu kiedyś należy oddech złapać. Po drodze mieliśmy okazję przyglądać się pracy pasterskiej – owce są wypasane na stromych stokach.
Jak one wśród skał i kamieni wynajdują cokolwiek do jedzenia, dla nas pozostanie zagadką. Podobnie jak sposób, w jaki utrzymują równowagę na takich pochyłościach terenu.
Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej – tym razem przewodnik prowadzi nas do zagrody nomadów. Tutaj możemy przyjrzeć się życiu lokalnej, koczowniczej ludności – jest to strasznie surowe, biedne i bardzo trudne życie. Mieszkają oni pod płachtami próbującymi przypominać namioty, na dużych wysokościach, w dużej odległości od wioski (dobrym truchtem idzie się ponad dwie godziny), pozbawieni prądu, wody a także jakichkolwiek wygód. Nawet wodę noszą w bańkach ze wsi. No, ale taki już ich wybór. W zagrodzie urządzamy sesję zdjęciową – jest tam kilka malutkich owieczek i jeden mały osiołek.
Zwierzątka ze spokojem przyglądają się mnie i aparatowi.
Wiatr się już uspokoił, więc pogodę mamy niemalże idealną do wędrówki. Jest tylko trochę za zimno, jak na nasz gust
(w końcu przyjechaliśmy do Afryki z zamiarem wygrzania starych kości). Prawie bezchmurne niebo sprzyja robieniu zdjęć.
Hasan zrywa jakieś ziele i daje nam powąchać. Mówi przy tym, że jest to popularne ziele do parzenia aromatycznej herbaty.
Zapach ma bardzo intensywny, Gosia twierdzi, że jest podobny do tymianku. Gosia postanawia zabrać jedną gałązkę z korzeniami do Polski (a niech mama posadzi sobie „toto” na działce), ale nasz przewodnik tak gorliwie zaczął wyrywać kolejne kolonie ziela, że w sumie uzbierała się tego cała miska. Miejmy nadzieję, że dotrwa to do Polski i przyjmie się u nas na działce.
Mijamy przełęcz i pomału zaczynamy schodzić w kierunku wioski. Przewodnik prowadzi nas wśród malowniczo położonych skał i gdzieś po kolejnych dwu godzinach docieramy w pobliże kazby.
Całą drogę towarzyszy nam pies – przybłęda, z którego trochę się naśmiewamy, bo zabawnie znaczy swój teren.
Tutejsza kazba to raczej opuszczona wioska. No może – prawie opuszczona, bo kilka rodzin jeszcze tu mieszka.
Nie mniej – sama kazba chyli się już dość znacznie ku upadkowi i lada moment kompletnie się rozleci. Włóczymy się chwilę po wąskich korytarzach i w końcu wracamy do wioski. Wioskę również poznajemy niejako od „tyłu” bo zamiast główną drogą to idziemy ścieżką wzdłuż rzeki Todra. Obydwa brzegi rzeki są zagospodarowane – na całej długości ciągną się wąskie pola uprawne i gaje palmowe – jest to możliwe na tym jałowym pustkowiu, dzięki szeregowi wąskich, betonowych kanałów nawadniających.
Wychodzimy na główną drogę i kierujemy się do miejsca, w którym zaparkowaliśmy samochód – w pewnym momencie podjeżdża do nas biały Defender z umundurowanymi w środku. Ci pytają nas, czy wszystko w porządku, czy nasz przewodnik się nam nie narzuca, etc. Mamy wrażenie, że spotkaliśmy się z policją turystyczną.
Wracamy do hotelu, gdzie Hasan zabiera się za gotowanie obiadu.
Po jakiejś godzinie dostajemy dwie porcje marokańskiej sałatki owocowo – warzywnej oraz wielką porcję Tandżiny – mięsa duszonego wraz z warzywami, owocami i ziemniakami w specjalnym naczyniu. A przy tym jest świetnie doprawiona.
Delicje.
Po sutym posiłku udaliśmy się na krótką, poobiednią drzemkę.
Po krótkim odpoczynku, wraz z Hasanem, ruszamy na krótką wycieczkę samochodem wzdłuż Todry. Jedziemy zniszczoną drogą podziwiając fantastyczne formy skalne. Gdy zatrzymujemy się, by zrobić kilka zdjeć, Hasan zauważa, że z prawego tylnego koła uchodzi powietrze. W związku z tym przerywamy wycieczkę i ruszamy do Tinhiru w celu naprawy koła.
Gdy znajdujemy warsztat, właściciel podejmuje się również naprawy wcześniej zniszczonej opony.
Zapominamy tylko dogadać cenę usługi (co rzecz jasna się musi zemścić). Umawiamy się na odbiór za 2 godziny i ruszamy z Hasanem zwiedzać Tinhir. Nasz przewodnik prowadzi nas do swojego przyjaciela, który zajmuje się produkcją i sprzedażą dywanów. Podziwiamy kunszt kobiety zajmującej się wykonaniem dywanu, następnie podziwiamy sposób parzenia herbaty.
Po degustacji herbaty gospodarz przechodzi do próby sprzedania nam czegokolwiek, my jednak (tzn. ja wspólnie z Gosią) dzielnie się opieramy – efekt – wychodzimy bez żadnych zakupów. Włóczymy się również po bazarach i po umówionym czasie wracamy do wulkanizatora. I tu się zaczyna.
Ale ten fragment lepiej pominąć milczeniem. Chociaż Hasan nieco nam pomógł.
Wróciliśmy w strasznych humorach do hotelu – głupota strasznie boli.
Dzień czterdziesty drugi – Sobota – 17.03.2007 r.
Ranek zaczyna się dla nas dość wcześnie.
Pogoda jest ładna, więc postanawiamy zacząć dzisiejszy dzień od ponownej wycieczki przełomami Todry. Zanim jednak ruszamy –
nasz gospodarz prosi nas o zrobienie kilku zdjęć swojego hotelu. Odnosimy wrażenie, że wziął nas za kogoś innego – wydaje mu się, że zajmujemy się reklamą hoteli czy co? Zrobiliśmy kilka fotek, nie mniej – nie specjalnie wiemy jak moglibyśmy mu pomóc, chociaż sam hotel, a także jego obsługa – są świetne.
Nie mniej – musimy się już żegnać. Bierzemy jeszcze tylko adres Hasana i ruszamy w drogę. Przy porannym świetle skały, u stóp których biegnie droga, prezentują się rewelacyjnie.
Aż miło patrzyć. Jedziemy więc cały czas wzdłuż rzeki, kilkakrotnie pokonując jej „prawie” wartki nurt (o tej porze roku Todra nie powinna zamoczyć nawet kostek) i dojeżdżamy do małej wioski. Tutaj – decydujemy się zawrócić, wąwóz już się skończył, a my chcemy dzisiaj jeszcze dotrzeć do Fezu. Wracamy więc do miejscowości Tinrhir (której jakoś nie polubiliśmy) i ruszamy w kierunku północnym. Docieramy do Moulay Ali Cherif, gdzie zaczynamy się rozglądać za zaporą i jeziorkiem. Podczas poszukiwań zapory rozległ się swojski pisk pod maską – kolejny raz szlag trafił łożysko napinacza klimatyzacji. Robimy więc postój – Gosia rozpoczyna ostatnią kąpiel słoneczną a ja przegrzebuje skrzynie w poszukiwaniu nowego łożyska. W sumie naprawa trwała nawet krócej niż same poszukiwania.
Po naprawie dojechaliśmy do miejsca, w którym powinna być zapora, nie mniej – jest to zakład zamknięty i nie udało się nam jej zobaczyć z dołu.
Wracamy więc na główną szosę i jedziemy dalej w kierunku Fezu. Droga wspina się ostro w górę, skąd roztaczają się piękne widoki na sztuczne jezioro. Teraz jedziemy przełomami kolejnej rzeki – Ziz. Jest to kolejna, malownicza górska droga, co jakiś czas więc zatrzymujemy się i robimy kolejne fotki. Po jakimś czasie docieramy do Tunelu Legionów, gdzie zostajemy zatrzymani przez żołnierza – strażnika. Wystraszyliśmy się, bo robiliśmy tam zdjęcia, ale na szczęście biedny wojak chciał tylko papierosy – uszczęśliwiliśmy go jedną z ostatnich paczek Camel’i. Jedziemy dalej i w pewnym momencie trafiamy na grupę zdziwaczałych francuskich motocyklistów – jechali całą grupą na dziwacznych pojazdach z bocznymi przyczepkami (a może raczej doczepkami?).
Kilkanaście km przed Mideltem natrafiamy na polskich turystów – samochód gdzieś z Wrocławia, natomiast sama ekipa dość swojska – Sosnowiec, Bielsko – skądś znamy te rejony. Potrzebowaliśmy ponad godziny na wzajemne podzielenie się wrażeniami.
Docieramy do Mideltu, gdzie załamuje się pogoda. Już gdy jechaliśmy w górach, to widzieliśmy burzowe, ciemne chmury, dopiero jednak w mieście (a może na szczęście) pogoda się załamuje, zaczyna ostro zacinać deszcz, który w pewnym momencie zamienia się w grad. Kilkanaście minut później – gdy opuszczamy miasteczko i wyjeżdżamy na kolejne pustkowia – pogoda znowu diametralnie się zmienia – wyjeżdżamy z burzy, i widzimy za sobą ciemne chmury i piękną tęczę. Za Zeidą zjeżdżamy z głównej szosy i ponownie bocznymi drogami kierujemy się najpierw na Sefrou, a później już na sam Fez, do którego docieramy późnym wieczorem.
Zostaje nam tylko znaleźć jakieś zakwaterowanie, co wcale nie jest takie proste – Fez to ogromne miasto, a późnym
wieczorem ruch na ulicach jest ogromny, co tylko utrudnia nam poruszanie się po mieście. Nie mniej – Gosia prowadzi pewnie i w końcu znajdujemy hotel. Chcemy porządnie odpocząć, bo jutrzejszy dzień zapowiada się bardzo intensywnie.
Gosia wybiera pokój i nas melduje, a ja rozpakowuję samochód. Zaczepia mnie parkingowy i proponuje usługi licencjonowanego przewodnika. Decydujemy się na jego pomoc i umawiamy się godz. 8.00 rano. Zgodnie z Gosią stwierdzamy, że przewodnik nam się przyda, skoro chcemy poznać stary Fez.
Idziemy spać.
Dzień czterdziesty trzeci – Niedziela – 18.03.2007 r.
Poranek jest bardzo ładny, słoneczny, chociaż dość chłodny.
Schodzimy do samochodu, pakujemy go, a że jesteśmy przed czasem – idziemy do przyhotelowej patiserii na słodkie śniadanie.
Gdy tylko skończyliśmy okazuje się, że nasz przewodnik już czeka z ochroniarzem przy samochodzie. Ruszamy więc na wielką wycieczkę po słynnym Fezie. Zanim jednak ruszyliśmy, Gosia dogaduje warunki wycieczki – czas (ok. 4 godz.), zakres (wyraźnie mówi – bez sklepów, za to z garbarnią) i cenę (15 Euro) – przewodnik zgadza się na te warunki. Niestety – już od pierwszej chwili mamy wrażenie, że znowu nie trafiliśmy zbyt dobrze. Przewodnik jest już dobrze po 60-ce, co teoretycznie powinno pisać mu się na plus. Niestety – mimo, że zna nieźle angielski, to nie jest skory do rozmowy, a cała jego usługa polega wyłącznie na kierowaniu mnie w odpowiednie miejsca i podawanie ich nazw.
Jesteśmy więc nieco zdegustowani, ale z drugiej strony – mamy to czego chcieliśmy do tej pory – spokój, nikt nas nie zaczepia, oglądamy sobie wszystko po swojemu. Zaczynamy od pałacu królewskiego, gdzie mamy przyjemność podziwiać kunsztowne bramy i gaje pomarańczowe. Następnie kierujemy się do starego Fezu, gdzie pierwszym punktem programu mają być garbarnie. Zostawiamy więc samochód i ruszamy na spacer w gęstwinę wąziutkich alejek. Stary Fez ma specyficzny klimat.
Wydaje się nieco spokojniejszy od Marrakeszu, ale i mamy wrażenie, że jest też bardziej zaniedbany. Wielkie i zarazem mieszane wrażenie robią na nas drewniane konstrukcje wsporcze między kolejnymi budynkami. Fez robi wrażenie miejsca, które zaraz może runąć, jak klocki domina. Nie chcemy być zbyt marudni, ale nasz przewodnik zaczyna nas nieco denerwować – raz, że z racji wieku ma duże problemy z poruszaniem się – idzie wolniutkim spacerkiem, a dwa – pokazuje nam wyłącznie miejsca, nie udzielając żadnych informacji.
To już lepsi byli ci młodzi chłopcy, którzy za parę Euro oprowadzali nas po swoich miasteczkach.
Docieramy jednak do garbarni – do miejsca wskazanego przez Gosię.
Tutejsze garbarnie wyglądają na bardziej cywilizowane niż te, które odwiedziliśmy w Marrakeszu. Nie mniej – smród jest praktycznie taki sam, a ceny skórzanych wyrobów – jeszcze wyższe. Gosia z uporem maniaka poszukuje torby ze skóry wielbłąda – obiecała swojemu koledze w Irlandii, ale jej poszukiwania niestety nie są uwiecznione sukcesem.
Za to nauczyliśmy się w końcu odmawiać – wychodzimy ze sklepu nie robiąc żadnych zbędnych zakupów – jeden wielki plus.
Wychodząc z garbarni trafiamy na osiołka obładowanego świeżo garbowanymi skórami – smród bijący od tego nieszczęsnego zwierzęcia aż mnie cofnął.
Przewodnik doprowadza nas do sympatycznego placu Seffarine, ukrytego wśród gąszczu wąziutkich uliczek. Tutaj podziwiamy bibliotekę, medresę i … wypożyczalnie naczyń (kolosalnych garów i mis używanych na dużych uroczystościach do przygotowywania potraw).
Pomału zapuszczamy się coraz głębiej. Widzimy kilka zrujnowanych budowli, m.in. piękny uniwersytet (będący niestety w renowacji), aż przez przypadek docieramy do sklepu z dywanami (mimo, że nasz przewodnik został uprzedzony, że nie zamierzamy robić zakupów, tylko zwiedzać ciekawostki miasta), na którego dachu znajduje się punkt widokowy. Wchodzimy do góry, a nasz przewodnik odpoczywa
w towarzystwie właściciela sklepu. My podziwiamy panoramę Medyny – z tej perspektywy wygląda chyba jeszcze gorzej niż z dołu. Gdy wychodzimy ze sklepu nie robiąc żadnych zakupów, nasz przewodnik jest mocno zdegustowany. My za to jesteśmy bardzo dumni. Znowu udało się nam nie kupić zbędnych przedmiotów. Po kilkuminutowym spacerze docieramy do mauzoleum założyciela Fezu – Moulay Idriss’a. Przepiękny budynek nie jest jednak udostępniony dla niemuzułmanów – nie mniej – mamy pozwolenie zobaczyć jego piękno wewnątrz – przez bramy. Robi wrażenie.
Nasz przewodnik jeszcze dwa razy próbuje zaciągnąć nas do zaprzyjaźnionych sklepów na zakupy, bezskutecznie, więc w końcu rezygnuje i zaczyna się coraz bardziej ociągać. W końcu chce zaliczkę na jedzenie a po krótkim posiłku – odprowadza nas
do samochodu, żądając wypłaty. Jako, że z uzgodnionych 4 godzin zaliczył niespełna połowę – Gosia dała mu tylko połowę uzgodnionej zapłaty – obrażony odjechał taksówką, a my odetchnęliśmy z ulgą. Teraz zamierzaliśmy zacząć zwiedzać Fez samodzielnie – tak należało zrobić od razu. Podjechaliśmy samochodem w rejon cmentarzy i ruszyliśmy przez bramę Bab Mahrouq ponownie do Medyny. Włóczymy się sami po wąskich uliczkach, zbaczając co trochę z głównych szlaków spacerowych i poznajemy miasto zaczepiani jedynie przez dzieci.
Po drodze mamy jeszcze przygodę z niedożywionym osiołkiem, który zaatakował śmietnik w poszukiwaniu jedzenia. Po jakimś czasie – tym razem pieszo – docieramy ponownie do Bab Boujloud – bramy miejskiej, którą nasz „szlachetny” przewodnik raczył nam pokazać z samochodu. Tutaj też mamy okazje – podobnie jak w Marrakeszu – napić się soku ze świeżych pomarańczy. Pycha.
Widzimy także dość zabawną, aczkolwiek nieco ironiczną scenkę – otóż stary kogut odpoczywa sobie pod opiekaczem pełnym kurczaków – zgroza.
Włóczymy się zacienionymi uliczkami podziwiając mnogość straganów (pełnych markowych podróbek, co jakby tutaj nikomu nie przeszkadzało) a także rzemieślników pracujących na ulicy – naszą uwagę przede wszystkim zwrócili kamieniarze, wykonujący ozdobne kamienne płyty.
Zatrzymujemy się przy bogatej, prywatnej willi zwanej Palais Mnebhi. Zostajemy zaproszeni do środka, który można zwiedzić za niewielką opłatą. W środku urządzona jest restauracja w staro-arabskim stylu, a poszczególne pomieszczenia tego domu są urządzone zgodnie z tradycją architektoniczną różnych regionów Maroka. Na dachu znajduje się taras widokowy z piękną panoramą Fezu. Przestaliśmy szukać swojej lokalizacji na planie Fezu. To jest bezcelowe. Włóczymy się więc od miejsca
do miejsca podglądając różne ciekawostki. Tak docieramy m.in. do przepięknej medresy Bouinania. Arabskie szkoły koraniczne słyną z bogatego zdobnictwa architektonicznego. Jesteśmy pod wrażeniem.
Wracamy do samochodu i opuszczamy Fez.
Kierujemy się na Ceutę. Boczne drogi prowadzą wśród malowniczych górskich pejzaży aż do samego Ouezzane, skąd docieramy do ostatniego planowanego punktu podróży – do Chefchaouen (a potem już tylko jazda w kierunku domu).
Jest to prześliczne miejsce. Medyna układem jest podobna do innych miasteczek arabskich, ale położenie (dookoła wysokie góry i nagie skały) oraz stan miasteczka (chyba najbardziej zadbana Medyna, jaką widzieliśmy dotychczas) sprawiają, że miejsce ma niezwykły klimat. Większość domów jest odnowiona i pomalowana na biało i niebiesko, co daje niezwykłe efekty, zwłaszcza o zachodzie słońca. Staramy się tutaj uzupełnić nasze pamiątki, bo przecież lada moment opuścimy Maroko a chwilkę później również i Afrykę.
Gosia z uporem maniaka próbuje wykończyć jednego ze sprzedawców szukając kolorowych pantofelków dla Danusi. A mnie tylko ręce opadają. Kupujemy jeszcze kilka glinianych naczyń oraz drewnianych pamiątek i kierujemy się do samochodu.
W gęstym ruchu ulicznym, mijając Tetuan i rozrywkowe wybrzeże docieramy późnym wieczorem do granicy marokańsko – hiszpańskiej przed Ceutą. Tutaj stoimy w długiej kolejce, która jednak bardzo żwawo się przemieszcza, więc po jakiejś godzince jesteśmy już na terytorium królestwa Hiszpanii.
Kupujemy bilety i zmierzamy w kierunku promu, gubiąc przy tym po raz kolejny drogę. Łatwiej nawigowało się na Saharze.
Wjeżdżamy na prom prawie ze łzami w oczach.
Ale cóż – wszystko co dobre szybko się kończy.
Na promie starałem się być bardzo dzielny. Mimo że huśtało tak, że portki można było zgubić, to by zademonstrować „twardość” zamówiłem sobie ciepłą kanapkę.
Potem tego żałowałem …
Na europejskim brzegu stajemy około godz. 22.00.
I rozpoczyna się nasz prawdziwy powrót.
Docieramy w rejon Malagi i na przy autostradowym parkingu urządzamy sobie nocleg.
W samochodzie – rzecz jasna.
Dzień czterdziesty czwarty – Poniedziałek – 19.03.2007 r.
Wstajemy bardzo wcześnie.
Jesteśmy nieco połamani. Spanie w „Dyskotece” w końcu nie należy do rewelacyjnych pomysłów.
Ruszamy do domu. Pełni optymizmu i wrażeń. Ale również żalu, że to już koniec.
Już w Afryce, postanowiliśmy sobie zażartować z rodziców i Asi – jak jechaliśmy przez Hiszpanię, to zadzwoniliśmy
do nich, że jesteśmy jeszcze w Maroku, że zostało nam coś jeszcze do zwiedzenia, etc.
A oni nam uwierzyli …
Nie mniej – podróżujemy teraz właściwie tylko autostradami.
Pierwszym miastem, na które się kierujemy jest Madryt. Nie wjeżdżamy do miasta tylko kierujemy się na obwodnicę.
Jesteśmy pod wrażeniem. Niestety – pakujemy się w ogromny korek. Zjeżdżamy więc z autostrady i idziemy sobie na zakupy.
Po raz pierwszy od dawna kupujemy normalne pieczywo.
Później kierujemy się na Barcelonę, ale mamy coraz większe problemy z samochodem. „Dyskoteka” nie ma mocy, z mozołem wspina się na kolejne górki. Późnym wieczorem, jak zrobiło się nieco chłodniej i było z górki, auto odzyskało nieco wigoru. Jak minęliśmy Saragossę to na jednym z parkingów robimy postój – uzupełniam oleje w kulach i przekładni – ale porywisty wiatr zmusił nas do szybkiej ewakuacji.
Nocą mijamy Barcelonę, później Costa Brava, a następnie granicę z Francją, którą po krótkiej kontroli przekraczamy
i docieramy gdzieś w rejon Nimes. Tutaj zatrzymujemy się i kładziemy się spać – w samochodzie, rzecz jasna.
Dzień czterdziesty piąty – Wtorek – 20.03.2007 r.
Pobudka.
Wczesnym rankiem, bo dobrze przed 6.00 obudził nas jeden z kierowców.
Brakło mu paliwa, a zauważył, że na dachu mamy rezerwę.
Poratowałem gościa, ale tak przemarzłem (w końcu to Francja i luty), że nie mogłem się ruszać – dłuższą chwilę
w samochodzie odtajałem. Ruszamy dalej. Na jednej ze stacji benzynowych zatrzymujemy się na śniadanie.
A potem – to już tylko ostra jazda (o ile „Dyskoteka” wytrzyma).
Mijamy Lyon i kierujemy się na Mulhouse i Niemcy. Wiele godzin jazdy, tym trudniejszej,
że coraz częściej widzimy śnieg. Często atakują nas opady deszczu i śniegu. Nie można więc zbyt szybko się przemieszczać.
Krótko przed granicą, w rejonie Montbeliard zauważamy znak – muzeum samochodów firmy Peugeot. Ja już jestem bardzo zmęczony, bierze mnie spanie, a i Gosi przyda się rozprostować kości. Postanawiamy zjechać z autostrady i zwiedzić to miejsce.
Doskonała zabawa, chociaż niestety – bardzo droga. Ale mamy okazję poznać historię marki i firmy, która zaczynała od produkcji narzędzi ogrodowych i młynków do kawy, a skończyła jako jeden z największych na świecie producentów samochodów. Największą frajdę sprawiło nam (a właściwie to mnie) oglądanie samochodów rajdowych i aut, które grały w kultowym filmie Luca Bessona – Taxi. Frajdę również miałem prowadząc wyścigowy samochód w symulatorze.
Po krótkiej przerwie wróciliśmy do samochodu i po kilkunastu minutach przekroczyliśmy granicę – byliśmy już w Niemczech.
Początkowo planowaliśmy krótki postój i małą drzemkę, ale perspektywa powrotu do domu dodaje nam skrzydeł.
Cały czas jedziemy mijając kolejne miejscowości.
Na jednym z parkingów zatrzymujemy się, dolewam paliwa, luzuję pasek od Klimy i … znajduję usterkę, przez którą auto straciło moc. Mała prowizorka (pasek gumy i 2 cybanty) i po problemie. Wstyd mi, że nie zauważyłem tego wcześniej.
Jest już późna noc. Mijamy Norymbergę i kilkadziesiąt km dalej załamuje się pogoda. Zaczyna się zamieć, droga się szkli.
Decyduję się zjechać z drogi i przespać się parę godzin.
Dzień czterdziesty szósty – Środa – 21.03.2007 r.
Wstajemy po kilku godzinach snu.
Zmęczeni, ale i podekscytowani.
Jesteśmy niedaleko Drezna.
To już prawie w domu.
Widzimy nawet drogowskazy – Wrocław.
Dojeżdżamy do granicy, przekraczamy ją, zatrzymujemy się na stacji benzynowej w celu dopytania gdzie znajduje się
urząd celny i … urywa się nam przedni wał napędowy.
Szczęście w nieszczęściu – że na stacji benzynowej, bo na autostradzie uszkodzenia mogłyby być dużo większe.
A tak wystarczyło odkręcić wał, zablokować środkowy dyfer i jechać dalej.
Po kilku godzinach, docieramy na Śląsk.
A jeszcze spod Wrocławia dzwonimy do domu, że już wjechaliśmy do Niemiec.
Ok. 13.30 meldujemy się u mamy, a kilka minut po 14.00 spotykamy tatę pod blokiem.
(ja jeszcze biegnę się przywitać z Tomaszkiem).
Jesteśmy w domu.
Licznik GPS’a stanął na 22.427,4 km.
Wróciliśmy …
Małe podsumowanie:
W podróży byliśmy 46 dni.
Łącznie przejechaliśmy 22.427,4 km.
Przeżyliśmy masę przygód, choć nie wszystko wyszło tak, jak planowaliśmy.
Nasz samochodzik skonsumował 2.891,51 dm3 oleju napędowego,
co dało średnie zużycie na poziomie 14,22 dm3/100 km.
Całkiem nieźle, chociaż BMW było mniej paliwożerne.
Odwiedziliśmy 10 krajów, nie licząc Polski. Poza tym otarliśmy się prawie o Ghanę, a Maroko, Mauretanię, Mali i Senegal, a także Niemcy, Francję i Hiszpanię odwiedzaliśmy dwukrotnie – przy czym kraje europejskie potraktowaliśmy wyłącznie tranzytowo.
Posługiwaliśmy się różnymi walutami – przede wszystkim Euro, ale również marokańskimi dirhamami, mauretańskimi ougijami, gambijskimi dalasiami czy frankami CFA (afrykańskiej wspólnoty walutowej).
I wróciliśmy szczęśliwie …
Koniec części IV – ostatniej.
Autor: Cyprian Pawlaczyk
Uczestnicy wycieczki:
– Joanna Zapęcka
– Małgorzata Pawlaczyk
– autor
– Land Rover Discovery „Dyskoteka”, 1996 r.
Więcej zdjęć z wyprawy:
W MEDIACH O NASZEJ WYPRAWIE – ARTYKUŁ W MAGAZYNIE WYPRAWY 4×4 (02-2008):
ARTYKUŁ W WERSJI PDF:
– strona 1 PDF –
– strona 2 PDF –
– strona 3 PDF –
– strona 4 PDF –
– strona 5 PDF –
– strona 6 PDF –
INNE NASZE ARTYKUŁY:
CYPIS W MEDIACH