Albańska przygoda – Część I – Słowacja, Węgry, Rumunia, Serbia – Maj 2009 r.


Maj 2009 r.

 

Albańska przygoda
Część I
Słowacja, Węgry, Rumunia, Serbia.

 

 


Piątek, 2009-05-01

Na początku drogi.
Zaczyna się kolejna nasza przygoda.
Tym razem – taka bardzo króciutka.
Niestety – nie zawsze można ruszyć na dwa miesiące i szukać jakiegoś niezwykłego miejsca na drugim końcu świata.
Chociaż z drugiej strony – piękne miejsca można również znaleźć bardzo blisko, za przysłowiową miedzą.
Jakiś czas chodził nam po głowach pomysł włóczęgi po Bałkanach. A co się wymyśli, czasem wypada zrealizować.
Na celownik wybraliśmy tym razem Albanię. Piękny, mały kraj, leżący na południu Europy, wciśnięty między Grecję i Włochy.
Na pierwszy rzut jednak zaplanowaliśmy wizytę w naszej ulubionej Rumunii. Ten niezwykły kraj ma coś w sobie, co powoduje, że bardzo lubimy tu wracać i wykorzystujemy praktycznie każdą okazję, żeby zobaczyć coś nowego. A że infrastruktura tego kraju zabawę off-road’ową nam ułatwia – to dlaczego by nie skorzystać?
Pierwszy dzień – to tak naprawdę długi tranzyt.
Wyjeżdżamy rankiem z bazy w Kuźnicy i kierujemy się na Chyżne.
Cała trójka – tzn. Beata, młody (tj. Tomek) i autor (rzecz jasna) – w doskonałych humorach i zadowoleni, że chociaż na chwilę możemy się oderwać od wszechobecnego kryzysu. A Tomek – szczęśliwy, z niego kiedyś to dopiero będzie prawdziwy podróżnik.
Mijamy Chyżne, później tranzytem przez Słowację i Węgry, i po kilkunastu godzinach bez większych przygód docieramy do Rumunii, gdzie kwaterujemy się kilka km za Oradeą.
Męczący dzień, ale kolejny zapowiada się wyjątkowo ekscytująco.
Zamierzamy zmierzyć się bowiem z Transalpiną.
Z jakim skutkiem – czas pokaże.


Sobota, 2009-05-02

Młody kierowca.
Pierwsza noc i pierwsze problemy ze wstawaniem.
Człowiek jakoś dziwnie się starzeje.
Nie mniej, po sutym śniadaniu ruszamy w drogę.
Już kilka km za Oradeą zjeżdżamy z asfaltu na drogi szutrowe, które po jakimś czasie ustępują miejsca polnym i leśnym duktom. Z wielką przyjemnością włóczymy się po różnych ciekawych zakamarkach, obserwując stada owiec i pasterzy.
Przebijamy się również przez wąskie leśne dukty, uprawiając swoisty slalom między drzewkami – szczęściem nie uszkodziliśmy żadnego drzewka.
Później mijamy kilkanaście małych wiosek, raz nawet przejeżdżamy gospodarzowi przez podwórko.
W ten sposób docieramy do Ineu, gdzie – zgodnie z wyczytanymi przez Beatkę informacjami – znajduje się stary zamek. Co ciekawe – znajdujemy ten zabytek, niestety jego stan uniemożliwia zwiedzanie. Jest zrujnowany i czeka na lepsze czasy.
Siria - ruiny zamku.
W miasteczku podziwiamy jeszcze kilka ładnych domostw i robimy niewielkie zakupy.
Kolejne miasteczko (o ciekawej nazwie Siria) i kolejny zamek.
Tym razem są to widoczne już kilka km przed miasteczkiem okazałe ruiny zlokalizowane na szczycie jednego z okolicznych wzgórz. Dotarcie na szczyt zajęłoby pewnie z dobrą godzinę, a nasz – nieco marudny – młody towarzysz (zresztą podobnie jak my) nie kwapił się na tak długi spacer. Odnajdujemy wąską ścieżkę, wijącą się ostro do góry i ruszamy Dyskoteką z kopyta (no – może nie dosłownie, bo tylko jedynka na reduktorze, więc tempo mamy raczej piesze). Dobre kilkanaście minut wspinaczki samochodowej po wertepach i jesteśmy na polanie u celu, u stóp zamku.
Wizyta na zamku była nie lada przeżyciem przede wszystkim dla najmłodszego. Co wcale nie znaczy, że Beata i ja nie mieliśmy również przyjemności – ba – Beata, jak młoda kozica obskoczyła ruiny dookoła, a ja oddałem się pasji robienia zdjęć.
Kilka fotek Tomka, zamku i okolic …
To co duzi chłopcy lubią najbardziej ...
No właśnie – okolica wokół zamku jest jakaś taka nijaka. Wszystko wokoło to jedna wielka równina – węgierska puszta. Wzgórze zamkowe jest jednym z nielicznych miejsc odcinających się od równiny. Miejsce te upodobali sobie para-lotniarze, których wyczyny mogliśmy podziwiać z dołu.
Zjazd z zamkowego wzgórza był równie ekscytujący co zjazd. Tomek głośno wyrażał swoje obawy odnośnie przepaści i wysokości, a właściwie to przez cały czas komunikował, że ma lęk wysokości i musi mieć zamknięte oczy.
Z Siria kierujemy się już na Timiszoarę. Po drodze mijamy kolejne małe wioski, Na szczególną uwagę zasługuję wioska Covasint – bardzo specyficzne miejsce. Zamieszkała jest głównie przez rodziny cygańskie. A specyfika jej polega przede wszystkim na zabudowie – większość domostw to okazałe, naprawdę potężne i nie przystające do otoczenia pałace, ścieśnione jeden przy drugim i praktycznie nie wykończone. Rozumiemy – co kraj to obyczaj, ale mam wrażenie, że mieszkańcy tego miejsca nie znają powiedzenia – mierz siły na zamiary.
Między Covasint a małym miasteczkiem Lipova, w mijanych wioskach zauważamy kolejną, dość osobliwą atrakcję, a właściwie pozostałości po niej. W jednej z wiosek widzimy dwa perony dużego przystanku tramwajowego, a w kolejnych pozostałe fragmenty torowiska i słupy trakcyjne. Tramwaje na wsi – dość duża osobliwość.
Timiszoara - katedra prawosławna.
Po przejechaniu kilkudziesięciu kolejnych km docieramy do dużego miasta – do Timiszoary.
Timiszoara – miasto tygiel. W zgodzie mieszkają tutaj Rumuni, Węgrzy, Niemcy, Serbowie i nie wiadomo tak naprawdę kto jeszcze.
Bardzo ładne i stosunkowo zadbane Rumuńskie miasto. Spacer zaczynamy od Piata Unirii, gdzie podziwiamy dwie katedry, później włóczymy się wąskimi uliczkami starówki i docieramy do kolejnego placu – Piata Victoriei na końcu którego stoi przepiękna katedra prawosławna. Niestety – dzisiejszy dzień jest dniem wesel, nie mamy więc szczęścia zajrzeć do środka katedry – musimy obejść się ze smakiem i pozostaje nam tylko spacer po parku katedralnym, skąd i tak mamy przepiękną perspektywę. Wyjątkowa świątynia.
Spacer po Piata Victoriei to także degustacja pewnego rumuńskiego przysmaku – niestety, byliśmy tak zaaferowani spożyciem tej słodkości, że nie zapytaliśmy nawet co jemy. To już drugi raz, bo kilka lat wcześniej miałem tą samą przyjemność w Braszowie – też nie zapytałem co jem. Zresztą – nazwa nie jest przecież taka ważna, istotne jest to, że było to pyszne …
Ruszamy na wschód – chcieliśmy w Timiszoarze uzupełnić jeszcze zapasy paliwa, ale jakoś nie przyuważyliśmy żadnej stacji paliw. Skutkowało to tym, że następne kilkadziesiąt km zrobiliśmy z duszą na ramieniu. Wprawdzie bak w Dyskotece ma sporą jednak pojemność, nie mniej – po zrobieniu ponad tysiąca km kierowca zaczął się mocno denerwować. A jak na złość – na krajowej 6 nie możemy znaleźć żadnej sensownej stacji paliw (sensowna = możliwość zapłacenia kartą kredytową). Na dodatek poruszamy się w ogromnym korku, bo trasa jest w wielu miejscach remontowana. A nawet na boczne drogi nie możemy zjechać bez uzupełnienia paliwa. Dopiero kilka km przed Lugoj udaje nam się znaleźć odpowiednią stację i zatankować do pełna. Tu znowu w osłupienie wpadł pracownik stacji, nie dowierzając ile to paliwa może się w takim autku zmieścić. My z kolei nie mogliśmy uwierzyć ile przyszło nam za tą przyjemność zapłacić. Chociaż z drugiej strony, średnie spalanie wyszło na tak przyzwoitym poziomie, że nic tylko się cieszyć (ale ile – na razie sza – żeby nie zapeszyć, zobaczymy po powrocie, po ostatnim tankowaniu).
Mając już odpowiednie zapasy poczuliśmy się wyjątkowo pewnie, więc przed samym Lugoj zjeżdżamy z denerwującej nas głównej szosy i wracamy na boczne dróżki. Początkowo jedziemy kiepskim asfaltem, który już po kilku km ustępuje fantastycznej rumuńskiej „kurzawce”. W ten sposób mijamy wiele malowniczych wiosek i w końcu docieramy do miejscowości Fardea, gdzie nad jeziorem planujemy rozbić się obozem. Niestety – z planów nic nie wyszło …
Miejsce bardzo komercyjne, zabudowane, bez przestrzeni na luźny biwak. Cóż było robić – ruszyliśmy dalej. Na szczęście kilka wiosek dalej, a właściwie za wioską Zolt znajdujemy cichy zakątek na biwak, rozkładamy nasze obozowisko, rozpalamy ognisko i posilamy się.
A następnie udajemy się na zasłużony odpoczynek.


Mały i duży czyli Tomek kontra Dyskoteka.


Niedziela, 2009-05-03

Rumuńskie drogi.
Dzień rozpoczynamy od zwinięcia naszego obozowiska.
Miejsce, które wybraliśmy na nocleg było przepiękne. Odosobnione, właściwie na całkowitym odludziu, przy rzeczce. Spokój, cisza – czego chcieć więcej.
Ale wszystko co fajne dość szybko się kończy. Zwijamy więc obozowisko, pakujemy samochód, sprzątamy po sobie i ruszamy w dalszą drogę.
Ruszamy szutrową drogą ostro w górę. Droga odcinkami wykuta w litej skale. Takie drogi lubimy. Z góry podziwiamy przepiękne widoki. Fantastyczna trasa. W ten sposób docieramy najpierw do Luncanii de Sus, gdzie robimy krótką sesję fotograficzną (jest to malownicza wioska położona z dala od cywilizacji), a następnie docieramy do większej wioski, zlokalizowanej na rozstaju dróg – do Luncanii de Jos.
Próbujemy naszych sił lingwistycznych i dopytujemy mieszkańców o drogę. Niestety – jedyne co zrozumieli to nazwa wioski do której planujemy się udać. Ale to wystarczy, by pokierowali nas na właściwą drogę.
Zaraz za wsią droga zdecydowanie się pogarsza. Teraz jedziemy na przemian gruntowymi i szutrowymi ścieżkami. Cały czas uparcie kierujemy się do Ruschita. Mijamy jeszcze kilka domostw, następnie kilka skupisk drwali (oczywiście bez drwali, bo przecież dzisiaj jest niedziela) i wjeżdżamy w przepiękny las liściasty. Tutaj ścieżka robi się jeszcze węższa, a jazda – jeszcze bardziej ekscytująca. Po przejechaniu kilku km docieramy do przełęczy (ok. 1150 m n.p.m.), gdzie urządzamy krótki postój i śniadanie. Błogi odpoczynek i lenistwo.
Determinacja przy myciu szyb.
Ruszamy dalej. Zjazd jest dość szybki i odbywa się bez jakichś większych problemów, więc po kilkudziesięciu minutach docieramy do Ruschita. Tutaj podziwiamy całą plejadę różnorakich zabudowań. Niektóre bloki wyglądają na nigdy nie skończone, inne – na całkowicie zrujnowane. W większości przypadków jednak zamieszkane. Niestety, z każdego kąta wyziera wielka bieda. Niezbyt przyjemny widok. Ruszamy więc dalej, docieramy do głównej drogi i mijamy kolejne miejscowości.
Tak docieramy do Sarmizegetusa, gdzie znajdują się ruiny Dackiego miasta. Początek już mamy wesoły – parkingowy na widok banknotu o nominale 100 RON rozłożył ręce i zaniechał poboru opłaty. Z kolei bileter nie kasuje nas za Tomka i przychylnym okiem nie zauważa, że wnoszę aparat na teren ruin (a opłata za aparat to ponad 3x więcej niż wstęp). Ruiny – nie wiele zachowało się do dzisiejszych czasów – fragmenty amfiteatru, kilku świątyń czy Forum Romanum. Podróżując po świecie miałem okazję odwiedzić wiele miejsc o podobnej historii. Nie mniej – Sarmizegetusa jest wyjątkowa. To jedyne takie miejsce, gdzie starożytne ruiny współistnieją z współczesną wsią. Spacerując od jednych ruin do drugich – mijamy kolejno pastwiska, sady, łąki czy pola pełne ziemniaków. Fascynująca sprawa – dzięki temu miejsce sprawia wrażenie, jakby w dalszym ciągu żyło. Tego nie widziałem jeszcze nigdzie.
Nasza Dyskoteka zaczyna protestować od nadmiaru asfaltu, zjeżdżamy więc z głównej drogi i próbujemy podróży bocznymi drogami. Poszukując przejazdu do Costesti przegapiamy zjazd i docieramy do Calan. Mijamy przerażającą dzielnicę przemysłową, gdzie obserwujemy całkowicie zdewastowane obiekty fabryczne. Podobne można obejrzeć i w moim rodzinnym Chorzowie (stare hale po Hucie Kościuszko), ale wydaje mi się, że nie na tą skalę.
Zdecydowanie wolimy podróżować przez biedną ale piękną i niezwykle zieloną o tej porze roku wiejską część Rumunii, wracamy się więc i przez przypadek odnajdujemy właściwą drogę.
Sama wioska Costesti niczym się specjalnym nie wyróżnia, natomiast za wioską znajdują się antyczne ruiny dackiej twierdzy. Niestety, zaczynają się już góry, więc i pogoda się zmienia – poszukiwania ruin dokonujemy miejscami w strugach deszczu. Na szczęście – główna atrakcja ma całkiem przyzwoity dojazd (oczywiście dla Dyskoteki, bo większość osobówek jednak powinna zostać na dolnym parkingu). Niestety – sama końcówka była co najmniej problematyczna. Nie udało się nam wjechać, a ze zjazdem mieliśmy całą masę problemów. Ale o tym sza, bo chwalić się nie ma specjalnie czym.
Przełęcz Ruschita.
Twierdza Costesti wpisana jest na listę zabytków UNESCO. Na szczycie góry znajdują się pozostałości dackich obiektów obronnych. Ciekawe miejsce, z wielką historią i całkiem przyjemnym klimatem – pod warunkiem, że mamy to szczęście, że jesteśmy tam sami.
Próbujemy dotrzeć jeszcze do drugiej twierdzy Blidaru, niestety – bez powodzenia.
Ruszamy więc w drogę powrotną planując przejazd górami do samego Sebes, gdzie zaczyna się Transalpina (słynna droga 67C), która od kilku dni jest naszym punktem docelowym.
Pierwszy etap jazdy szutrami i błotnistymi drogami zaliczamy na piątkę. Odnajdujemy bezbłędnie drogę między Orastioara de Sus a Sibisel. Jedyne co – po drodze wzbudzamy wielką konsternację w oczach drwali, woźnicy i okolicznych turystów – tam gdzie my wjeżdżamy drogi są przecież dostępne tylko dla ciężkich maszyn zwożących drewno z lasu. A my z godnym pozazdroszczenia poczuciem wyższości patrzymy na „lanserów” w odpicowanych samochodzikach organizujących sobie grille na łonie natury. A co tam – i nam się przecież należy.
Drugi etap już nie był tak udany. Z Sibisel próbujemy przedostać się górami do Cugir. Niestety – tutaj ponosimy sromotną klęskę, chociaż cała zabawa zapowiadała się zupełnie inaczej. Udało nam się pokonać kilkanaście km najpierw szutrami, później leśnymi duktami a na samym końcu podjęliśmy próbę przebicia się przez zrywkowe leśne drogi. Rzeczywiście – ostatnie kilometry próbujemy pokonać jadąc pod górę ostro rwącym potokiem. Niestety – stromizna i błota nas pokonały, mimo, że GPS wskazywał, że do głównej drogi zostało raptem ze 2 km. Pokonani zawracamy, co o mały włos nie kończy się wywrotką. Ale cóż tam – próbujemy jeszcze szczęścia zjeżdżając w jeden z bocznych traktów – nie mniej ilości błota na jakie natrafiliśmy zmuszają nas do odwrotu. Nie widząc specjalnie innej możliwości, zwłaszcza, że zrobiło się już dość późno i mały zaczyna domagać się odpoczynku, wracamy do Orastie i głównymi drogami kierujemy się na Sebes.
Docieramy tylko do Sibot, gdzie zatrzymujemy się na nocleg.
Jeszcze tylko pyszna kolacja i udajemy się na zasłużony odpoczynek.
Dzisiejsza przygoda wymagała od nas „stalowych nerwów”, przyznać jeszcze w tym miejscu należy, że jedynym głosem naszego rozsądku był głos pięciolatka – Tomka.


Poniedziałek, 2009-05-04

Kuchnia, narzędziownia, garderoba, i cholera wie co jeszcze ....
Noc w przydrożnym motelu to nic w porównaniu z porankiem.
Nagle ruszają wszystkie tiry, autokary robią sobie przerwy, masa turystów przewija się przez motelową restauracje – ogólnie – wielkie larum.
Ruszamy w drogę. Kierujemy się na Sebes drogą krajową nr 7, ale już po kilku km utykamy w ogromnym korku. Krótka chwila namysłu i zjeżdżamy w pierwszą boczną drogę – w końcu jeździmy Dyskoteką, a to zobowiązuje do określonych działań. Dojeżdżamy do pierwszej wioski skąd udajemy się na podbój łąk i lasów. Zgodnie z obietnicą biorę Tomka na kolana i tym razem po lesie on prowadzi Land Rovera. Muszę przyznać – nawet zgrabnie mu to wychodzi. Rośnie już następne pokolenie podróżników – off-road’owców.
Transalpina - jezioro Oasa.
Włóczymy się powolutku po łąkach i lasach, po polnych drogach, aż natykamy się na barierę nie do pokonania. Otóż na środku jedynek drogi stoi sobie rozkraczone Aro, a jego właściciela, a właściwie tylko nogi, widać spod maski silnika. Zatrzymujemy się no i pytamy, czy nie możemy jakoś pomóc. Kierowca się bardzo ucieszył, szybko poskręcał co miał do poskręcania, wyjął linę i na migi wyjaśnił, żeby go pociągnąć aż mu Aro zapali. To nie był jakiś większy problem, więc zrobiliśmy o co prosił. W zamian – na migi wytłumaczył nam, jak wydostać się z pól do głównej drogi. Oczywiście – wiedzieliśmy lepiej i pobłądziliśmy. Później – gdy pojechaliśmy we wskazanym przez rumuńskiego kierowcę kierunku, na przełaj polami, prawie w szkodę, trafiliśmy bez pudła.
Minęliśmy wielki korek i przeżyliśmy kolejną małą (dla Tomka wielką) przygodę.
Bez przeszkód docieramy do Sebes.
Tutaj zaczyna się droga 67C, czyli słynna Transalpina. Pierwszy odcinek to nudna asfaltówka, prowadząca przez niezliczoną ilość małych wiosek. Przy okazji zauważyliśmy, że podczas ostatniej podróży do Iranu dwukrotnie przecinaliśmy tą drogę nawet o niej nie wiedząc. Cóż – i tak bywa.
Po drodze, w jednej z małych wiosek, uzupełniamy nasze zapasy.
Wspinając się w górę mijamy liczne ciężkie samochody budowlane. Czyżby coś się u góry budowało? Kilkanaście km wyżej wyszło szydło z wora – rumuńskie służby drogowe poczyniło inwestycję i buduje nową nawierzchnie asfaltową na szutrowych odcinkach trasy. Ciekawe jakie mają plany, bo szkoda tej trasy – w sumie górne odcinki są bardzo ciekawe.
Tismana - żeński monastyr.
W ogólnym rozgardiaszu budowlanym docieramy do pięknie położonej polanki, gdzie natychmiast robimy sobie godzinną przerwę na łonie natury. Nie zaczepiani przez nikogo zażywamy chwilki relaksu, z kubkiem kawy (no – Tomek z kubkiem kisielu) w jednej ręce i pyszną lokalną kiełbaską w drugiej. Krótki odpoczynek pozwolił nabrać sił do dalszej jazdy, co jak się później okazało, było bardzo dobrym pomysłem.
Po przejechaniu ok. 60 km docieramy do jeziora i zapory Oasa, gdzie jak wynikało ze znaków na początku trasy, powinien zakończyć się przejezdny odcinek. Zignorowaliśmy zakazy i ruszyliśmy w kolejny odcinek drogi – to raptem niespełna 30 km, dlaczego mielibyśmy więc rezygnować?
Początkowo droga była całkiem niezła – dopóki jechaliśmy wzdłuż brzegu jeziora to była nawierzchnia prawie asfaltowa, no i mijały nas niezłomne samochody marki DACIA. Nie mniej – po przejechaniu kilku km nawierzchnia zdecydowanie się pogarsza. Najpierw pojawiają się błota, później – zalegający (na szczęście dość mocno zmarznięty) śnieg. Ten odcinek już nie jest do przejechania dla każdego rodzaju samochodu, rozumiemy więc sens zakazów.
Tempo jazdy spada. I to zdecydowanie. Ostatnie kilkanaście km pokonujemy w żółwim tempie. Wzbudzamy natomiast wiele sympatii wśród lokalnych drwali, którym chyba spodobał się nasz dzielny samochodzik. Wspinamy się na wysokość ponad 1700 m n.p.m., co może nie jest wartością imponującą, nie mniej – jest zbliżoną do wysokości polskiej Babiej Góry.
Baile Herculane - pozostałości wspaniałego niegdyś kurortu - nasz hotel.
W chwili zapomnienia urządzamy sobie w trójkę wariacką zabawę z napotkanymi resztkami śniegu – jak zwykle, najbardziej zaczepna i najbardziej poszkodowana zarazem jest – oczywiście Beata.
W końcu udaje się nam dotrzeć do Obarsa Lotrului, gdzie kończy się pierwszy (jak widać przejezdny) odcinek Transalpiny.
Ze względu na porę oraz wyraźne zakazy – rezygnujemy z wjazdu na drugi, podobno znacznie ciekawszy, odcinek. Zrobimy go może następnym razem.
Ruszamy więc na zachód, trasą 7A, kierując się na Petrosani. Numer drogi sugerował, że będzie to szybki przejazd tranzytowy. Nic bardziej mylnego. Już po kilku km pojawiła się nawierzchnia szutrowa, potem – droga zwęziła się właściwie do szerokości jednego pasa i w asyście wszechobecnych głębokich dołów to wspinaliśmy się, to ostro zjeżdżaliśmy po górskich serpentynach. Rumuńskie drogi wymagają wiele samozaparcia i chęci działania. No i mocnych rąk kierowcy, bo jest się gdzie nakręcić. Za to Petrosani to zwykłe, raczej nieciekawe przemysłowe miasteczko, z którego uciekamy od razu w kierunku na Targu Jiu.
Trasa między tymi dwoma miastami biegnie wzdłuż rzeki Jiu i wije się pięknym, górskim wąwozem, wielokrotnie przecinając się z pięknie i pomysłowo poprowadzoną (a na dodatek czynną) linią kolejową. Poza pięknymi widokami, piękną scenerią podziwiamy kunszt inżynierii budowlanej. Coś pięknego.
W Targu Jiu odbijamy na zachód i docieramy do wioski Tismana, na końcu której znajduje się piękny żeński monastyr. Z założenia chcieliśmy przenocować na terenie klasztoru, ale nie spotkaliśmy się z jakąś chęcią ze strony obsługi. Co więcej – kilkaset metrów dalej jest pensjonat, wyglądający na opuszczony, ale i tu nie znaleźliśmy zakwaterowania.
Zdegustowani ruszyliśmy w dalszą drogę – do Baile Herculane.
Znany rumuński kurort z źródłami geotermalnymi.
Ale konia z rzędem temu, komu uda się wjechać do miasteczka za pierwszym podejściem. Nie wspominając już o znalezieniu czegokolwiek w samym miasteczku.
Zaaferowani okrążyliśmy te miejsce ze trzy razy, zanim trafiliśmy na odpowiedni parking i hotel.

A hotel nam się trafił ekstraklasa.
Postkomuna + kwaterunek robotniczy.
Ale za to z klimatem.
Jeszcze tylko kolacja, którą Tomek wsunął bez zająknięcia.
Aż byliśmy zdziwieni.


Wtorek, 2009-05-05

Dunaj.
Chcieliśmy sobie pospać, ale jakoś nie wyszło.
Tomek dość szybko się obudził, a jak on nie śpi – to reszta też nie jest w stanie.
Pozbieraliśmy się więc dość szybko i poszliśmy sobie na poranny spacer po Baile Herculane. Naprawdę osobliwe miasteczko a raczej kurort. Miasteczko składa się jakby z dwóch głównych ulic biegnących wzdłuż, ale po przeciwnych stronach rzeczki. Kładki dla pieszych ułatwiają spacery, ale komunikacja samochodowa jest dość uciążliwa, zwłaszcza, że spora część uliczek jest bardzo stroma i kręta.
Nie mniej – spacer o dość wczesnej porze pozwala się nam orzeźwić (bo temperatura poniżej 10 st. C działa raczej orzeźwiająco) i poznać miasteczko w spokoju, bez wszechobecnego gwaru, który poznaliśmy wczoraj wieczorem.
Generalnie Baile Herculane sprawia bardzo smutne, przygnębiające wrażenie. Jest bardzo zaniedbane – wiele dawnych ośrodków, to przepiękne, stylowe pałace, obecnie w wielkiej ruinie. Duża część czynnych hoteli czy ośrodków to zabudowa przełomu lat 60-tych i 70-tych, co z urokiem starych pałaców i górskim otoczeniem dość mocno się gryzie. Niestety – obecnie zamiast wyburzyć betonowe molochy intensywnie się je remontuje. Ale biznes to biznes – na to nie ma rady.
Podróżnicy...
Po spacerze ruszamy piękną drogą w kierunku Drobeta Turnu Severin. Międzynarodowa droga E70 jest dużo lepszej klasy niż te, którymi mieliśmy przyjemność podróżować dotychczas. Co więcej – jest również mocno zatłoczona, więc podróż może być nieco męcząca, a jej lokalizacja uniemożliwia zjazd i poruszanie się bocznymi ścieżkami.
Z drugiej strony już od Orsowy droga wije się po brzegu pięknego, aczkolwiek niezbyt modrego Dunaju. Widoki powalające. Przypominające raczej fiordy niż chociażby naszą Wisłę. Kilka km za Orsową zjeżdżamy z drogi i kierujemy się do monastyru Vodita. Malutki monastyr, położony raptem kilometr od głównej szosy, a sprawia jakby był całkowicie opuszczony. Sama cerkiew to budowla drewniana, przypominająca do złudzenia cerkwie z rumuńskiego Maramureszu. Ale może to tylko przypadek.
Z daleka widoczna jest już Portile de Fier, czyli Żelazna Brama. Największa na Dunaju zapora, z potężną hydroelektrownią, śluzami śródlądowymi oraz przejściem granicznym między Rumunią a Serbią. Tędy dzisiaj zamierzamy opuścić Rumunię, teraz jedziemy jednak jeszcze na południe.
Po przejechaniu kolejnych km docieramy do Drobeta Turnu Severin – dużego miasta, w którym zlokalizowane jest muzeum Portile de Fier. Ta nazwa nie jest zarezerwowana wyłącznie dla zapory – a właściwie jest to nazwa całego tego regionu.
Samo muzeum jest również dość oryginalne. Pierwsze – to lokalizacja – wśród starożytnych ruin twierdzy i obozu rzymskiego. W parku można również podziwiać przyczółek mostowy z największej starożytnej konstrukcji, która powstała ok. 100 roku naszej ery i miała ponad 1100 m długości. Imponujący most. Jego rekonstrukcje można podziwiać w muzeum.
A samo muzeum podzielone jest na kilka działów – akwarium, w którym można podziwiać żywych mieszkańców Dunaju, część dotyczącą historii naturalnej, gdzie znajduje się wiele okazów flory i fauny regionu, część ludową, gdzie można poznać zwyczaje i kulturę rumuńskiej wsi oraz część historyczną, gdzie krok po kroku można poznać historię regionu – od czasów starożytnych do czasów II Wojny Światowej.
Dunaj widziany z serbskiego brzegu.
Ostatnim punktem programu w Drobecie, było uzupełnienie zapasów paliwa przed wyjazdem z Rumunii. Na stacji benzynowej przysłuchiwałem się dyskusji dwóch młodych pracowników, którzy z wielką ciekawością oglądali „trofea” poprzyklejane na naszej Dyskotece.
No i czas się pożegnać z Rumunią. Z dziwnym krajem, który z niewiadomego powodu stał się nam tak bliski, że wracamy tu po raz kolejny. Już piąty raz, a zapewne nie ostatni. Żaden z odwiedzanych przeze mnie do tej pory krajów nie zrobił takiego wrażenia. I do żadnego jakoś człowiek nie ma ochoty tak często wracać.
Wyjątkowe miejsce.
Docieramy z powrotem do Portile de Fier. Teraz mamy okazję podziwiać ją z bliska, w pełnej okazałości. Kontrola po stronie rumuńskiej to czysta formalność – dwie miłe panie po kilku chwilach rozmowy pozwalają na przekroczenie granicy, następnie przejeżdżamy przez zaporę podziwiając potężne śluzy i urządzenia techniczne hydroelektrowni, by na końcu dotrzeć do serbskiego przejścia granicznego. Odprawa graniczna to kolejna pieczątka w paszportowej kolekcji. Martwi nas jednak ogłoszenie, które czytamy na budce celnika – w Serbii obowiązuje nas meldunek. Zresztą pogranicznik wyraźnie nas informuje o tym, by z hoteli brać potwierdzenia zakwaterowania i meldunku. Brak takowego na granicy może nas kosztować słoną opłatą dodatkową, czego zdecydowanie chcielibyśmy uniknąć.
Ruszamy w dalszą drogę. Ponownie wzdłuż Dunaju, przy czym tym razem po serbskiej stronie. Mijamy Donji Milanovac i wjeżdżamy w piękny kanion Derdapu. Jadąc przepięknie zlokalizowaną drogą docieramy do miejsca zapierającego dech w piersiach – do ruin twierdzy Golubac. Dość specyficzne miejsce – twierdza zbudowana jest od samego brzegu a ciągnie się wysoko w górę. Było to miejsce praktycznie nie do zdobycia. Dzisiaj – droga biegnie przez ruiny twierdzy, ale w średniowieczu podobno było tylko jedno wejście. Włócząc się po ruinach natrafiamy na polski akcent – znaleźliśmy płytę upamiętniającą śmierć w tym miejscu jednego z najsłynniejszych polskich rycerzy – Zawiszy Czarnego.
Ruszamy do miasteczka w poszukiwaniu bankomatu. Ta czynność nam się nie udała, ale znaleźliśmy bank, który odwiedziłem w nadziei wymiany waluty. Tu również porażka – miła pani poinformowała że „systema niet” i nie wymieni pieniędzy. Na szczęście wskazała jeden ze sklepów, gdzie bez problemowo wymieniliśmy Euro na Dinary. Potem jeszcze wizyta w zauważonym wcześniej pensjonacie, gdzie chcieliśmy się zakwaterować – niestety, właścicielka stwierdziła, że za nocleg nie wystawi nam rachunku ani nie zamelduje nas, więc skończyło się na pysznej obiado-kolacji (z świeżych rybek, prosto z Dunaju), a później wróciliśmy do centrum Golubac, gdzie kwaterujemy się w jedynym hotelu.


Golubac - ruiny twierdzy nad Dunajem.
Golubac - ruiny twierdzy nad Dunajem - tablica ku pamięci polskiego rycerza - Zawiszy Czarnego.


Środa, 2009-05-06

bez komentarza ....
Wczoraj wieczorem udało się nam wypisać kartki pocztowe więc od rana warujemy z Tomkiem czekając na otwarcie urzędu pocztowego. Zanim to jednak nastąpiło podziwiamy wspólnie co ciekawsze egzemplarze automobili, jeżdżących po serbskich drogach. Pełno tu różnorakich fiacików, poczynając od wiekowych 500, przez nasze maluszki i duże fiaty, a kończąc na wszelkiego rodzaju zastawach. Współczesnych samochodów nie ma tu za wiele, a nasza Dyskoteka dopiero się odcina od reszty.
W międzyczasie wybieramy się jeszcze na stołówkę, w końcu w cenie noclegu mamy przecież śniadanie. Hmmm – śniadanie to dość dużo powiedziane. Do picia mamy wybór – herbata albo mleko (o kawusi z rana można rzecz jasna zapomnieć). Wybieramy herbatkę, która okazuje się rumiankiem. Do jedzenia z kolei mamy dowolny wybór, pod warunkiem, że będzie to jajko. A na naczynia i sztućce to raczej nie należało patrzeć. Za to obsługa była miła i wesoła. Skąd my to znamy.
Na szczęście dostaliśmy potwierdzenie meldunku.
Ruszamy więc w drogę.
Przypadkowo na drodze natrafiliśmy na zjazd do monastyru Tumana, do którego od razu pojechaliśmy. Niestety – nie mieliśmy szczęścia i zobaczyliśmy zabudowania klasztorne i samą cerkiew tylko z zewnątrz. Tak też bywa.
Piknik.
Ruszyliśmy dalej, kierując się do miejscowości Majdanpek w rejonie której planowaliśmy odnaleźć jedną z największych serbskich jaskiń. Niestety – oznakowanie serbskich dróg pozostawia wiele do życzenia. A opisy miejsc interesujących nie występują prawie w ogóle. W ten oto sposób dotarliśmy do miejsca, gdzie spodziewaliśmy się jaskini. Ba – zagadnięta we wiosce kobieta potwierdziła, że jaskinia Rajkowa jest całkiem niedaleko. Niestety – dotarcie do niej bez przewodnika wymagałoby cudu, który jednak się nie zdarzył. Za to mieliśmy ekscytujące przeżycia off-road’owe. Ledwo żeśmy z tego lasu wyjechali. Troszkę zdegustowani ruszyliśmy w dalszą drogę.
Kolejnym miastem, przez które mieliśmy przejechać był Bor. Zanim jednak tam dotarliśmy (główną drogą) pojawił się plan, by rumuńskim zwyczajem skrócić sobie drogę polami, górami, lasami. Pierwsza nadarzająca się okazja trafiła nas przy zjeździe do wioski Luka. Zjechaliśmy więc na szutrową drogę i kierowaliśmy się ostro w góry. Niestety – serbskie boczne drogi wyglądają dużo gorzej niż rumuńskie i w większości dla sporej jednak Dyskoteki są nie przejezdne. Spora część leśnych duktów jest tak gęsto porośnięta, że nasze autko najnormalniej w świecie nie mieściło się w jej zarysie. Musieliśmy więc zarządzić odwrót, ale zanim to nastąpiło zrobiliśmy sobie piknik na polance z malowniczymi widokami.
Jak niepyszni wróciliśmy na główną drogę i dotarliśmy w końcu do Bor. Niestety – wyjazd z miasta nie był już taki prosty. Planowaliśmy przejazd przez miejscowość Despotowac, niestety oznakowanie dróg najnormalniej w świecie nam to uniemożliwiło. Trafiliśmy na drogę prowadzącą do Belgradu, ale przez Paracin. A to nie było nam po drodze, więc znowu – przy pierwszej nadarzającej się okazji opuściliśmy główną drogę i ruszyliśmy kątami. Znowu wyszły braki nawigacyjne – a dokładnie – nie mamy żadnej dokładnej mapy Serbii, a jedyna jaką dysponujemy ma naniesione takie bzdury, że aż strach. Zrobiliśmy kilkadziesiąt km po górach, nie zbliżając się nawet do Despotowac. Po kilku godzinach krążenia po lesie byliśmy bardzo szczęśliwi, że w końcu udało się nam odnaleźć jakąkolwiek główną drogę i dotrzeć szczęśliwie do Paracin, gdzie zakwaterowaliśmy się w bardzo przytulnym pensjonacie.


Czwartek, 2009-05-07

Monastyr Kalenic.
Dzisiejszy dzień zapowiada się mocno sakralnie.
Po drodze zamierzamy odwiedzić kilka cerkwi i monastyrów.
Poranny przejazd przez góry prowadzi nas do uroczego monastyru Kalenic. Śliczny kompleks, tonący w zieleni i kwiatach, z uroczą cerkwią wybudowaną z jasnej cegły. I bardzo mili ludzie wokoło. A wszędzie spokój, cisza, jakby o tym miejscu w ogóle zapomniano. Zresztą – sam dojazd jest ciekawy, asfaltowa droga prowadzi do samego monastyru, ale oznakowanie pozostawia wiele do życzenia. Trafienie na miejsce jest tak naprawdę dziełem przypadku. Ale udaje się.
Zjeżdżamy z głównej asfaltowej drogi. Boczne dróżki, nawet te asfaltowe, są bardzo ciasne, kręte. Szybka jazda jest wykluczona. I dobrze – bo okolice są tak piękne, że nie warto się spieszyć. Docieramy do wioski Riljac, gdzie na całkowitym niemalże odludziu znajdujemy kolejną piękną cerkiew. Tutaj nie mamy jednak szczęścia i nie udaje się nam zajrzeć do środka. Nie mniej – urocza cerkiew wygląda jakby oderwana od rzeczywistości na tle bardzo biednej wioski.
Kilka km dalej kończy się asfalt i wjeżdżamy na drogi szutrowe. Kluczymy miedzy kolejnymi gospodarstwami, jakimś cudem nie gubiąc się. A okoliczni mieszkańcy reagują właściwie tylko na nazwę kolejnego monastyru, którym jest Ljubostina.
Po godzinnej zabawie docieramy na miejsce.
Podczas jazdy cały czas mam wrażenie, że widzę jakoś przez mgłę. Cały świat wydaje mi się jakiś przymglony, na dodatek z niebieskim zabarwieniem. Na moje nieszczęście ani Tomek ani Beata nie widzą w podobny sposób. Ale nic to.
Na razie koncentrujemy się na monastyrze.
Ljubostina – to przeciwieństwo monastyru kalenickiego. Po pierwsze – otoczenie monastyru sugeruje dość mocną komercjalizację tego miejsca. Po drugie – wewnątrz sporo ograniczeń. Jedyne miejsce do tej pory (z odwiedzonych przez nas), gdzie zakazy fotografowania obowiązują na terenie całego obiektu. A i lokatorzy jacyś nie za bardzo chętni obcym. Może tłumy turystów zniechęciły ich już. Nie wiem.
Nie mniej – jesteśmy jakoś zniesmaczeni.
Krajljevo - monastyr Zica.
Dojeżdżamy do Krajljeva, gdzie przede wszystkim szukamy apteki.
Z moimi oczami dzieje się coś niedobrego, mocno już ropieją, więc należy coś z tym zrobić. Znajduję aptekę, kupuję krople i zadowolony wracam. W samochodzie pierwsze co robię to aplikuję kropelki, by po kilku minutach ruszyć dalej w drogę.
Kilka km za miastem znajdujemy monastyr Zica. To dopiero komercyjne miejsce. Tłumy ludzi, a na parkingu dziesiątki samochodów i autobusów. Sam monastyr robi jednak bardzo przyjemne wrażenie. Zabudowania z cegły, tylko sama cerkiew została otynkowana i pomalowana na czerwono. Tylko pogoda jakaś niemrawa.
Kilkadziesiąt km dalej zjeżdżamy z głównej drogi by w końcu dotrzeć do Studenicy. Tutaj odwiedzamy kolejny monastyr. Ten z kolei z wyglądu bardziej przypomina rumuński kościół warowny. Zabudowania klasztorne tworzą mocny mur dookoła świątyni. A miejsce wygląda raczej na zapomniane. Przynajmniej przez turystów, co pewnie mieszkańcom klasztoru wychodzić może tylko na dobre. Święty spokój to jest to.
Tutaj niestety z moimi oczyma jest już bardzo źle.
Nie wiele już widzę, więc podejmujemy decyzję, że dojeżdżamy do najbliższego miasteczka i tam szukamy zarówno noclegu jak i lekarza.
W ten sposób docieramy do Ivanjica. Znajdujemy mały (co wcale nie znaczy, że tani) hotelik urządzony w westernowym stylu, urządzamy się by po chwili pójść na spacer po miasteczku. Niestety – szybko wróciliśmy z zakupami (kupiliśmy rumianek, chociaż znalezienie go wcale do prostych nie należało).
No i zaczęła się kuracja.
Beata jest nieoceniona.


Odpoczynek.


Piątek, 2009-05-08

Monastyr Klisura.
Poranek był koszmarny.
Podobnie jak cała noc.
Cały czas walczyłem z chorymi oczyma, a rano – skoro nie polepszyło się, zdecydowałem o konieczności rozpoczęcia poszukiwań lekarza okulisty.
Zanim ruszyliśmy w drogę – zjedliśmy śniadanie. Normalne serbskie śniadanie to przede wszystkim jajka podawane na różne sposoby – generalnie smaczne. Należy jednak przestrzec przed zamawianiem kawy z mlekiem. Tutaj taka kawa, to praktycznie samo mleko, ze szczyptą zmielonej kawy. Zdecydowanie lepiej zamawiać czarną.
Poszukiwanie lekarza nie było zbyt trudnym zadaniem – w hotelu skierowano nas do optyka, do którego trafiliśmy bez większych kłopotów, a następnie – optyk porozmawiał telefonicznie ze znajomym okulistą (a właściwie panią doktor) i umówił nas na wizytę w szpitalu, do którego dotarliśmy spacerkiem.
Pani doktor już na nas czekała, zajęła się mną bez zbędnych pytań, przebadała, zapisała specyfiki, pocieszyła i powiedziała, że to tylko infekcja, że nie ma się co martwić (to nic, że ja nic nie widzę). Tylko trzeba brać leki. Najciekawsze, że jak po badaniu zapytałem o należność, to prawie nas wygoniła z gabinetu. Znów potwierdziło się, że nawet w trudnych chwilach w podróży szczęście nam sprzyja. Oby tak było zawsze. Do tej pory mieliśmy przyjemność spotykać niezwykle przyjaznych ludzi na naszej drodze.
Problem pojawił się dopiero w aptece – okazuje się, że w Ivanica w żadnej z aptek nie możemy dostać antybiotyku. Dopiero kilkanaście km dalej, w Arilje Beata wynajduje go w aptece.
No i w tym momencie zaczyna się prawdziwa kuracja.
Co wcale nie oznacza, że poprawa jest natychmiastowa.
Dzisiaj droga wypada nam w kierunku granicy z Czarnogórą.
Potpecka Pecina.
Moje samopoczucie udziela się reszcie towarzystwa, więc jest to raczej przejazd tranzytowy, co nie zmienia postaci rzeczy, że w co ciekawszych miejscach się zatrzymujemy.
Zupełnym przypadkiem trafiamy na maleńki monastyr Klisura, gdzie wrażenie robi bardzo stara, murowana z cegły cerkiew.
Nie mniej – jako główny cel podróży wybraliśmy sobie dzisiaj Potpecką Pecinę (jedna z największych serbskich jaskiń). Niestety – długo nie potrafimy odnaleźć tego miejsca. Kluczymy po kolejnych wioskach, kolejni zagabnięci mieszkańcy udzielają nam sprzecznych informacji. Krążymy po okolicach dobre 2 godz. zanim udaje się nam trafić we właściwe miejsce. A tutaj – przykra niespodzianka – wchodzimy po schodach i trafiamy na zamkniętą kratę. Niestety – jaskinia poza sezonem nie jest otwarta (kiedy występuje sezon to właściwie również nie wiemy) – więc zamiast zwiedzania jaskini u jej stóp robimy sobie piknik. Tomek z Beatą przygotowują posiłek, a ja zamykam oczy i ucinam sobie krótką drzemkę.
Po przebudzeniu z moim wzrokiem jest zdecydowanie lepiej.
Przejeżdżamy kolejne km i docieramy do Prijepole. Stąd droga prowadzi już prosto do granicy z Czarnogórą. My jednak odbijamy w bok i kierujemy się do serbskiego odpowiednika polskiej Częstochowy – do monastyru Mileseva. Kolejne oblężone turystami miejsce, które nawet nie ma żadnego klimatu. Może jest to ważny obiekt kultu religijnego, nie mniej – dla nas był raczej uciążliwy. Jednak preferujemy bardziej ustronne, spokojne miejsca. Zgodnie uciekliśmy czym prędzej.
Dzień jest bardzo gorący, a ostatni odcinek – do samej granicy – to górska, bardzo kręta droga. No i Dyskoteka ponownie zaczyna się mocno grzać. Co jakiś czas musimy robić przerwy, zapominając przy okazji, że samochód jest wyposażony w klimatyzację. Po powrocie muszę koniecznie coś z tym fantem zrobić. W końcu na Bałkanach nie jest tak gorąco jak w Afryce – prawda?
Docieramy do jednej z najmłodszych granic w Europie. Przecież Czarnogóra oddzieliła się od Serbii całkiem niedawno. Tutaj nawet terminala granicznego nie ma – jest tylko kontener policyjny. To wszystko. Krótka kontrola paszportowa i jedziemy dalej. Policjantów nie interesowały dokumenty meldunkowe z hoteli, czego najbardziej się baliśmy. Tutaj zaczęliśmy żałować, że nie rozłożyliśmy się obozem gdzieś na noc w serbskich górach. Cóż – ale mieliśmy szczęście.
Po drugiej stronie kontrola przebiega równie sprawnie, musimy wnieść tylko opłatę ekologiczną (nowa naklejka na przedniej szybie warta 10 Euro) i Czarnogóra stoi przed nami otworem.
Początkowo mieliśmy zamiar zatrzymać się w pierwszym napotkanym miasteczku na nocleg, nawet Beata zrobiła rekonesans hotelowy – ale miasto się nam jakoś nie spodobało. Ruszyliśmy dalej i po ponad godzinnej jeździe, wczesnym wieczorem, dotarliśmy do Zabljak. To takie czarnogórskie Zakopane.
Piękne panoramy …


Koniec części I.

Część II


Autor: Cyprian Pawlaczyk

Uczestnicy wycieczki:
– Tomasz Pawlaczyk
– Beata Nowak
– autor
– Land Rover Discovery „Dyskoteka”, 1996 r.


Więcej zdjęć z wyprawy:


GALERIA ZDJĘĆ – RUMUNIA


GALERIA ZDJĘĆ – SERBIA

 


STRONA GŁÓWNA
RELACJE Z PODRÓŻY